Mrok. W mroku nie widać łóżka, a w nim dwóch postaci łączących się w jedność. Nie widać ich nienawiści, namiętności i miłości. Nikt ich nie widzi, nikt nie wie, co robią, każdej nocy, gdy mrok zapada. Sam jednak wie i Sam się cieszy, że jest ciemno, że nikt nie widzi Szatana wraz z nim, w nim. Sam się nienawidzi, nienawidzi się za to, że to kocha, że kocha Szatana, że kocha się z Szatanem, że Szatan go kocha. Nie powinno tak być, bo to jest nienormalne. To zwyrodnienie. Lecz piękne zwyrodnienie, sprawiające, że mrok z jego serca znika, zastępuje go światło, światło nadziei, bo po wszystkim Szatan jest obok, Szatan zostaje. Szatan się od niego nie odwróci, Szatan będzie zawsze, dla niego. I powinno to Sama przerazić, bo cóż to za otucha, że Szatan zobligował się do wiecznej warty przy swoim małym człowieczku, pragnącym uwagi i czułości. Ale Sam się cieszy.

Lecz potem Sam się smuci, gdy mrok się rozpływa, bo rankiem nie ma Szatana, łóżko jest zimne, przesiąknięte jedynie ich zapachem. Szatan znika. I Sam musi udawać, że wszystko jest w porządku, że wcale się nie martwi tym, że Szatan może nie wrócić.

Ale Szatan wraca, wraca zawsze, gdy tylko zapada mrok, bo Szatan wie, że Sam nie chce, by ktoś ich widział. Bo mają być tylko dla siebie. I trwają w mroku, tylko dla siebie, tylko ze sobą, tylko w mroku. I Szatan się cieszy, że ma Sama, że ktoś go pokochał, mimo tego kim jest, kim był, co uczynił i co zamierzał uczynić. Sam mu wybaczył. Sam go pokochał. Pokochał jego wnętrze, pod skorupą nienawiści i chęci zemsty pozostała piękna łaska, świecąca niczym miliony gwiazd. Właśnie ta łaska pokochała duszę Sama, również świecącą, błyszczącą mimo licznych zaznanych okrucieństw. I właśnie ta dusza, styrana przez życie, od zawsze niepełna, pokochała swój brakujący kawałek; Szatana.

I znów mrok ustępuje światłu, i znów Szatan znika, nie ma go, tak długo, za długo. Sam się smuci, bo obawy nie dają spokoju, że nie wróci, że go zostawi, samego jak palec, jak dziecko we mgle, trującej mgle. Sam nie może oddychać, absencja Szatana jest niczym gryzący płuca dym. Chęć i radość życia z niego wypływa, bo nie ma kawałka jego duszy. I to go zabija. I ciągle czeka na mrok.

Mrok. W mroku nie widać łóżka, a w nim dwóch postaci nie mogących żyć bez siebie. Ich spocone od wysiłku ciała ocierają się o siebie, doprowadzając do szaleństwa, bo to nie wystarcza. Z czasem nie chodzi już o cielesność, choć każde pchnięcie, każde ugryzienie i każdy pocałunek pieczętuje coś innego. Zostawiają na swojej skórze ślady miłości, ślady pożądania, lecz wciąż fizycznego.

Bo tak naprawdę, gdy mrok zmienia się w świt, gdy wschodzi słońce, gdy Szatan znika, Sam rozumie to wszystko. Rozumie, że nie kocha już tylko jego naczynia, tej powłoki, tej namiętności w mroku. Kocha łaskę w jej braku. Gdy jej nie ma, gdy odchodzi. On za nią tęskni, tęskni za chwilami, tak prostymi, spędzonymi razem z Szatanem; gdy leżą w ciszy, gdy Szatan szepcze, gdy Sam szepcze, gdy jedno z nich śpi, a drugie czuwa.

I Sam nie wie, że nie jest zdany tylko na siebie. Nie wie, że Szatan zawsze tam jest, mimo że go nie widzi. Bo Szatan będzie zawsze, bo Szatan to coś pewnego. W jego głowie, w jego łóżku, w jego sercu. Szatan nie odstępuje go na krok, bo Szatan jest w nim.

Mrok. W mroku nie widać łóżka.

Nie widać ich.