Disclaimer: I do not own anything but the plot.


Prolog.


październik 1981

Mruknął coś w odpowiedzi i poruszył się niespokojnie. Nigdy nie był nadpobudliwy, ale dzisiaj coś nie dawało mu spokoju. Czuł, jakby w powietrzu unosiła się zapowiedź katastrofy. Zastanawiał się co mogło być przyczyną.

Obrócił się przodem do pomieszczenia, w którym się znajdował. Niewielka kamienna sala, zwieńczona kopułą, wypełniona była po brzegi postaciami w czarnych pelerynach i ciemnych, grafitowych maskach. Większość śmierciożerców zebrała się tutaj, na wezwanie ich Pana. Lucjusz wiedział po co tu byli. Jeśli wszystko pójdzie gładko, mieli dokonać rajdu na Dolinę Godryka. Jeżeli Czarny Pan napotka problemy, zjawią mu się z pomocą. Lucjusz zastanawiał się tylko przez moment, gdy usłyszał ten plan. Dlaczego Czarny Pan spodziewał się problemów? To nie było w jego stylu, zdradzać się ze swymi obawami, nawet przed Wewnętrznym Kręgiem.

Czy Czarny Pan wiedział o czymś, co zagrażało mu do tego stopnia, że postanowił informować ich o planie awaryjnym?

– Też to czujesz, Lucjuszu? – zapytał go Laird Verlaine i Lucjusz zgromił go spojrzeniem.

Laird wzruszył tylko ramionami i rozejrzał się wokół siebie. Lucjusz podążył za nim wzrokiem. Ku jego zdziwieniu, zaobserwował, że nerwowość udzielała się dzisiaj wszystkim.

To miał być ważny dzień. Niezbyt istotny dla samej sprawy, ale niezbędny do osiągnięcia celu element planu, który Czarny Pan musiał wykonać osobiście.

– Powinien już wrócić – szepnął Laird.

Atmosfera w pomieszczeniu, w połączeniu z przebranymi w czarne szaty postaciami bez twarzy kojarzyła mu się z pełnym dementorów Azkabanem. Lucjusz nie potrafił dłużej zaprzeczać. Coś było nie tak, tylko nie wiedział jeszcze co. I wtedy, jakby w odpowiedzi na jego zadane w myślach pytanie, ktoś krzyknął. Głośno i przeciągle.

Avery.

Chwilę później dołączyli do niego Rosier, Mulciber i stary Lestrange. A potem sam to poczuł. Zniewalający ból, ogarniający całe ciało, jakby ktoś obdzierał go ze skóry, jednocześnie polewając oliwą i podpalając ją. Zdążył jeszcze usłyszeć wysoki pisk Bellatrix, zanim sam uwolnił z siebie rozdzierający gardło krzyk.

Ból promieniował. Miał źródło. Lucjusz opadł na kolana, prawą dłoń zaciskając na lewym przedramieniu. Był przekonany, że umiera. Ogniste fale rozchodziły się po ręce i przetaczały przez jego ciało, rzucając nim w konwulsjach. Opadł na plecy, odczuwając to tak, jakby został rzucony na podłogę z siłą olbrzyma. Najsilniejsze [i]Crucio[/i], które cisnął w niego Czarny Pan, było niczym przy tym co czuł teraz. Krzyczał, modląc się w duchu by śmierć nadeszła szybciej.

Ból odszedł tak nagle, jak się zaczął.

Bellatrix pierwsza podniosła się na nogi. Lucjusz, zdezorientowany, obrócił się w jej kierunku. Wstawał, korzystając z pomocy Lairda, kiedy Bellatrix się deportowała.

– Nieee! – krzyknął.

Wiedział. Wszyscy wiedzieli co się stało. Nie potrzebowali zapewnień. A może tak.

Pyknęło znowu, a dźwięk poniósł się echem po sali, w której panowała idealna cisza. Czekając na jej słowa przestali nawet oddychać.

– Nasz Pan – zawiesiła głos, cichy i pełen niedowierzania. – On nie żyje.

W niewielkim pomieszczeniu zapanował chaos. Ludzie zaczęli się deportować jeden po drugim. Lucjusz zignorował rękę ściskającą go za ramię, obserwując stojącą na środku Bellatrix. Rozpacz zaczynała się w niej budować falami. Kwestią sekund było, kiedy wybuchnie. A co mogłaby wtedy zrobić – Lucjusz nie miał pojęcia.

Dłoń, która ściskała jego bark zacisnęła się na nim mocniej, a kiedy usiłował ją zrzucić, nadal wpatrując się w coraz bardziej niestabilną Bellatrix, ręka owinęła się wokół jego pasa, wymuszając na nim deportację.

– Co z Bellą? – syknął, odwracając się do postaci, która miała czelność go stamtąd zabrać.

– Poradzi sobie – odpowiedział mu spokojny głos.

Mężczyzna zdjął maskę. Lucjusza to zaniepokoiło, więc rozejrzał się, przestraszony, ale znajdowali się tuż na granicy barier aportacyjnych dworu w Wiltshire.

– Uprzedź żonę, Lucjuszu – powiedział Laird i zniknął, zostawiając go samego u bram jego domu.

Wciąż zdezorientowany, Lucjusz obrócił się ku posiadłości i po chwili sztywnym krokiem ruszył w jej kierunku.


maj 1982

Postać pojawiła się znikąd, zaskakując ją w pierwszej chwili. Jej refleks był jednak błyskawiczny. Sekundę później stała z uniesioną różdżką, gotowa by zabić.

– Kim jesteś? – syknęła. Byli w granicach dworu Malfoyów. Ktoś kto miał pozwolenie, by prześlizgnąć się przez jego bariery nie powinien kryć przed nią oblicza. – Zrzuć kaptur i pokaż twarz.

Nagły zastrzyk adrenaliny rozbudził ją, jakby się ocknęła z wiecznego snu. Odetchnęła pełną piersią i zachichotała. Jej ciało mrowiło od przepływającej w niej magii.

– Nie będziesz zachwycona. Ale nie działaj pochopnie, moja droga.

Protekcjonalny ton mężczyzny tylko ją rozwścieczył. Machnęła różdżką, posyłając klątwę mężczyźnie pod stopy. Ten ani drgnął.

– Bello… – mruknął ostrzegawczo.

Rozpoznała go.

Uniosła różdżkę jeszcze wyżej.

– To ty! – krzyknęła z furią. Przestąpiła z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać.

Daj mi pretekst, no daj, drwiły jej oczy.

– Tak – odpowiedział mężczyzna, powoli unosząc nieuzbrojone dłonie do twarzy i odchylając kaptur. – I nie, jednocześnie.

Regulus.

– Ty nie żyjesz. – Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad czymś intensywnie. – Odznaczyli cię Orderem Merlina. Zdrajca!

Miękkie loki rozsypały się po jego twarzy, kiedy mężczyzna zaśmiał się i wtedy Bellatrix spojrzała uważniej.

W tym śmiechu było coś znajomego. Skupiła wzrok, podchodząc coraz bliżej. Ostrożnie stawiała krok za kroczkiem, pochylając się lekko do przodu, nadal gotowa w każdej chwili zaatakować. Twarz Regulusa wykrzywił zimny, drapieżny uśmiech, kiedy obserwował jak się zbliża. Uśmiech, który nie sięgał oczu.

Szkarłatnych oczu.

– Panie…

Regulus Black uniósł nieco brodę, spoglądając na swoją kuzynkę jak Pan na swojego sługę.

– Bello, Bello, Bello… – westchnął, kiwając palcem, żeby podniosła się z kolan. – Zaprowadź mnie do Lucjusza.

Bellatrix pisnęła z ekscytacji i wyrwała się do przodu niczym uradowany z powrotu pana kundelek.


Lucjusz siedział w swoim gabinecie, tak jak często robił to w swoich licznych ostatnio wolnych chwilach i popijał wino. Jego wzrok co chwilę uciekał w stronę lewego przedramienia. Nic nie czuł. Kiedy jego Pan żył, Mroczny Znak wibrował od nadmiaru magii, tatuaż poruszał się, i rozchodziło się od niego przyjemne ciepło. Teraz nic nie czuł. Wąż zastygł w pozycji, w jakiej znalazł się w chwili jego śmierci.

Czarny Pan nie żył.

Trudno mu było w to uwierzyć. Nagle w jego życiu nastała dziwna pustka. Potrafił całe godziny spędzać siedząc w gabinecie i upijając się do granic przyzwoitości. Bez spotkań śmierciożerców, bez narad Wewnętrznego Kręgu, bez rajdów, jedynym jego zajęciem była praca w Ministerstwie, wychowywanie syna i trzymanie go z dala od swojej popadającej w jeszcze większe szaleństwo szwagierki.

Wiedziałaś, że coś takiego kiedyś się stanie – powiedział miękko, kiedy stanęła w progu jego domu zimą tamtego roku.

Bellatrix westchnęła i rzuciła mu się w ramiona. Zamrugał, zdziwiony.

Bello – zaczął.

Wiedziałam. On też wiedział. Dał mi… Dał mi zadanie, Lucjuszu.

Skinął głową. Wiedział. Czy raczej, przeczuwał, że tak było. Była mu na prawdę wierna.

Więc je wykonaj.

Nie mogę. To… nielogiczne.

Lucjusz nie skomentował od razu, chociaż cisnęła mu się uwaga na temat tego co Bellatrix wiedziała o logice.

Czarny Pan bywał nielogiczny. I wcale się przy tym nie mylił.

Tym razem się pomylił! – wykrzyknęła, spoglądając mu w oczy. – Pomylił się. Umarł.

Lucjusz ujął jej twarz w dłonie. Z cichym westchnięciem zaczął pocierać jej skronie kciukami.

A co, jeśli to wszystko zaplanował? Co, jeśli to od początku miało tak wyglądać? Bello, on wróci. Wiesz to tak samo dobrze jak ja – skłamał. – Wykonaj jego polecenie.

Kobieta odsunęła się od niego i spojrzała pustym wzrokiem ponad jego ramieniem. Wypuścił ją z objęć i pozwolił swojej żonie na to, by pocieszyła starszą siostrę.

Zostań z nami, Bello – zasugerowała Narcyza.

Spojrzała na Lucjusza niepewnie. Skinął głową, nie wiedząc co innego mógłby zrobić. Pustka, którą sam czuł, dotknęła ich wszystkich, bardziej lub mniej. Jedyne co mogli teraz zrobić, to trzymać się razem.

Zadanie Belli. Nie wiedział na czym polegało. Wiedział natomiast, że miał swoje własne. Schowane głęboko w schowku pod podłogą salonu dla gości. Miał czekać pięć lat. Jeżeli Czarny Pan nie wróci do tego czasu…

Zadrżał na myśl o przeżyciu tych pięciu lat bez niego. Bez jego magii, surowej mocy, która sprawiała, że w jego żyłach zaczynała krążyć adrenalina...

– Lucjusz!

– Lucjusz! – zawołała po raz drugi śpiewnym głosem.

Mężczyzna podniósł się niechętnie z fotela. Ton głosu Bellatrix był nietypowy i nie sugerował niczego normalnego. Chociaż, z drugiej strony, sama Bellatrix sprawiała, że przy niej nic nie było normalne.

Z żalem odłożył kieliszek na biurko i wyszedł z gabinetu. Kiedy dotarł do holu, kobieta już tam stała. I nie była sama. Lucjusz zrobił kilka szybkich kroków, stając na przeciw Regulusa Blacka. Zmrużył oczy, analizując zastany obrazek. Black stał sztywno, zaciskając usta, podczas gdy Bellatrix praktycznie śpiewała z radości.

– Zobacz, zobacz!

Lucjusz nadal nie potrafił poskładać puzzli w całość, a może nie chciał ulegać zgubnej nadziei, kiedy z pomocą przyszła mu magia.

Jego magia.

Uderzyła na przemian gorącą i lodowato zimną falą na wszystkie strony. Bellatrix jęknęła z zachwytu.

Lucjusz natychmiast opadł na kolano, przyciskając dłoń do klatki piersiowej w geście oddania.

– Mój Panie – westchnął.

Mając wrażenie, że wynurza się na powierzchnię wciągnął w płuca palące powietrze. Nie mógł nie podziwiać tego człowieka. Sposób w jaki obnosił się on ze swoją mocą sprawiał, że wielu lgnęło do niego, pragnąc coś na tej bliskości skorzystać.

Lucjusz po prostu chciał tę moc z bliska podziwiać.

– Lucjuszu – odezwał się mężczyzna głosem Regulusa Blacka.

Uniósł wzrok i natychmiast poczuł jak na jego myśli napiera ogromna siła, bez wysiłku krusząc jego naturalne bariery. Czarny Pan wdarł się do jego umysłu, a Lucjusz nie zrobił nic, żeby go powstrzymać. Spojrzał w czerwone źrenice, oferując mu to, czego chciał. Przed oczami przemknęły mu ostatnie miesiące, w których planowali atak na Potterów, moment, w którym dowiedział się o jego śmierci, a później spekulacje, przesłuchania, procesy i stagnacja, w jaką popadł.

– Wyparłeś się mnie – powiedział wyślizgując się z jego umysłu, zostawiając Lucjusza z potwornym bólem głowy.

– Po to, by móc ci służyć, kiedy wrócisz, Panie – odpowiedział zgodnie z prawdą.

Czarny Pan zmrużył oczy, przyglądając mu się uważnie. Lucjusz nie odwrócił wzroku, chociaż przyszło mu to z ogromnym trudem.

– Co wie Dumbledore?

– Uwierzył, że zniknąłeś, Panie.

Lucjusz doprecyzował swoje wspomnienia o kilka szczegółów dotyczących działań hogwarckiego dyrektora. Nie było tego wiele. Zakończył, wyjaśniając jak niedawno Dumbledore poparł Milicentę Bagnold na stanowisku Ministra, w zamian za o wiele większą swobodę w szkole.

– Dobrze – mruknął na koniec Voldemort.

Sięgnął po jego ramię i przycisnął różdżkę do dopiero co odsłoniętego Mrocznego Znaku. Czarny tatuaż zawibrował boleśnie i Bellatrix, która cały czas stała obok, przysłuchując się rozmowie, krzyknęła z zachwytu, czując to samo. Wąż skręcił się i zaczął wić, jak gdyby nigdy nie przestał. Czarny Pan podniósł głowę, patrząc w przestrzeń. Usta wykrzywiły się w uśmiechu, który nie sięgał oczu.

– Tym razem zrobimy to zupełnie inaczej… Lucjuszu, wstąpisz do Rady Nadzorczej Hogwartu.


początek sierpnia 1992

Lucjusz postawił szkatułkę na biurku i odsunął ją od siebie. Okucia wyżłobiły w blacie cieniutkie wgłębienia. Drewniane wieko, ozdobione polichromowanym wizerunkiem węża, prawie błyszczało od zaklęć ochronnych. Lucjusz zastanawiał się nad tym co to wszystko znaczy. Nie pytał, bo i tak nie dostałby odpowiedzi. Siedział w milczeniu i obserwował każdy ruch Czarnego Pana. Mężczyzna nawet się nie ruszył, ale jego wzrok nie odrywał się od skrzynki. W końcu, po kilku długich jak wieczność sekundach, uniósł różdżkę i celując w sam środek węża wysyczał sekwencję zaklęć. Metalowe zatrzaski odskoczyły, uwalniając zaklętą w środku magię.

– Otwórz szkatułę, Lucjuszu – powiedział.

Lucjuszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie wiedział co jest w środku, ale cokolwiek to było, przyciągało go z ogromną siłą. Ogarnęło go lekkie podniecenie. Zapragnął dotknąć znajdującego się w skrzynce przedmiotu, poczuć fakturę pod palcami, poznać jego kształt i formę, dowiedzieć się czemu służył. Pokusa ogarniała go stopniowo. Z początku zdążył zerknąć na swojego Pana, zauważając z jakim zainteresowaniem go obserwował. Chwilę później był już jednak tak pochłonięty leżącym przed nim przedmiotem, że nie zauważał niczego wokół. Głos Czarnego Pana przebił się przez jego odurzony umysł i bardziej chętny niż powinien Lucjusz otworzył szkatułkę. W następnym momencie poczuł ból rozrywający mu czaszkę.

Legilimens – wysyczał Voldemort.