Rozdział poprawiony przez Eldaeryn.


Prolog

Dwadzieścia minut po ustalonej godzinie - nie był to jakoś szczególnie gorszący wynik, gdyż sam Harry nie raz spóźniał się na ich comiesięczne spotkania nawet o trzydzieści minut, ale kiedy musiał w samotności czekać na przyjaciół, zewsząd obserwowany przez ciekawskie spojrzenia ludzi, którzy umarliby za jedno uściśnięcie jego dłoń, to nawet kilka sekund więcej dłużyło mu się w nieskończoność. Bardzo długą nieskończoność, należało dodać, i to taką wypełnioną ogromną chęcią ucieczki, za każdym razem, gdy ktoś "przypadkowo" przechodził obok jego stolika, co wydawało się być idealnym powodem, aby go zagaić i przez następną godzinę nie szczędzić mu komplementów, przeplatanych opowieściami o swym bohaterstwie w czasie mrocznych czasów (dziwnym zbiegiem okoliczności Harry nigdy nie pamiętał o heroicznych czynach tych osób, a już szczególnie nie wierzył w ich nieopisanie wielki wkład w obalenie Voldemorta, jakkolwiek barwnych historii by nie usłyszał).

Harry nie miał nic przeciwko pogawędkom; wbrew temu co twierdziła Ginny, wcale nie był żadnym odludkiem unikającym wszystkich żywych istot, i absolutnie nie zamierzał zgnuśnieć, upodabniając się do swojego sędziwego już skrzata, w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat. Wręcz przeciwnie! Szczerze cieszył się z towarzystwa. Problem polegał na tym, że odnosiło się to tylko do najbliższych mu osób. W końcu nic nie sprawiało mu większej radości niż wpatrywanie się w ich rozgorączkowane, iskrzące oczy, gdy przekazywali mu kolejne dobre nowiny oraz niezaprzeczalna pewność, że chociaż im udało się jako tako poukładać życie na nowo. A ta niezliczona ilość razy, kiedy zaszywał się w swoim domu na Grimmauld Place i tygodniami nie dawał oznak życia? Cóż, w żadnym wypadku nie była niczym niepokojącym. Po prostu wynikała ze zwykłego znużenia, przytrafiającemu się od czasu do czasu nawet najbardziej aktywnej osobie; z resztą miał prawo do dłuższego odpoczynku po wyczerpujących miesiącach uganiania za niedobitkami armii Voldemorta, którzy wciąż wierzyli w nieśmiertelność idei głoszonych przez ich byłego Pana... A przynajmniej to próbował sobie wmówić od kilku miesięcy, choć pomimo usilnych prób i tak w jego głowie odzywał się głosik, który doradzał mu poszukać pomocy i to jak najszybciej, zanim zatraci się w użalaniu nad przeszłością.

Tylko jak mógł to zrobić?

Wielokrotnie próbował odgadnąć sekret przyjaciół, ukradkiem przypatrując się ich radosnym twarzom; odkryć tajemnicę, kryjącą się pomiędzy elementami ich spokojnej egzystencji, która wciąż mu umykała, a którą oni z łatwością posiedli, pomimo uczestniczenia z nim w krwawych wydarzeń, raz na zawsze odciskających swe piętno na ludzkiej duszy. W takich momentach wydawało mu się, że owa tajemna wiedza znajduje się poza granicami jego zrozumienia, gdyż wojna wcale nie potraktowała go jak innych - w odegranej partii szachów był jednym z pionków Dumbledore'a, stworzonych do odciągnięcia uwagi i zasianiu zniszczenia po przeciwnej stronie. Jego przeznaczeniem nie było przeżycie, lecz poświęcenie wszystkiego dla ochrony reszty, więc wyrywając się z twardych ram snutych planów, skazał się na życie w świecie, gdzie nie uwzględniono dla niego miejsca. Mógł próbować się odnaleźć w tej dziwnej rzeczywistości - oczywiście że tak. W końcu każdy go do tego przekonywał, ale i tak wiedział, że na końcu czeka go tylko rozczarowanie.

Ktoś postawił przed nim kufel kremowego i Harry nawet nie musiał spoglądać w górę, żeby wiedzieć, że Aberforth po raz kolejny uraczył go darmowym trunkiem. Puszysta piana wciąż drżała od stuknięcia o blat baru, jednak ani jedna złocista kropla piwa nie spłynęła po szklanej ściance, gdyż stary barman dokładnie wiedział ile ma nalać, aby naczynie było całkowicie pełne, a jednak puste na tyle, żeby nic się nie uroniło. Ta dziwaczna rozwaga w szczególny sposób go uspakajała, choć sam nie wiedział dlaczego, a zarazem wywoływała paskudne poczucie melancholii, gdy przypominał sobie dzikie imprezy w Pokoju Wspólnym Gryffindoru, gdzie w dobrej zabawie przodowali bracia Rona, a wszystko wydawało się o wiele, wiele prostsze.

Na brodę Merlina, dałby wszystko, żeby być szczęśliwym jak wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczył próg Hogwartu, bądź w momencie, kiedy dosiadł swą pierwszą miotłę! I na pewno zrobiłby co tylko by mógł, żeby iść w ślady innych i przestać oglądać się za siebie, bo na prawdę chciał w końcu pozbyć się palącego poczucia winy, że niewystarczająco mocno starał się w trakcie wojny, przez co ogromna liczba ofiar w głównej mierze była spowodowana jego brakiem odpowiedzialności. Miał przeczucie, że gdyby wtedy podszedł do sprawy dojrzalej udałoby mu się uratować przynajmniej jedno życie więcej, spośród przytłaczającej liczby ludzi, którzy zginęli, aby teraz mógł cieszyć się wieczną sławą. Rzecz jasna, gdyby postanowił to wykorzystać i idąc w ślady Lockharta, zaczął pławić się w chwale, żyłoby mu się o wiele prościej: reporterzy mieliby do niego łatwiejszy dostęp, magiczna społeczność uśmiechałaby się do zalewających ją zewsząd podobizn Wybrańca, jego przyjaciele mogliby w końcu przestać się o niego martwić, a on już dłużej nie musiałby się dręczyć. Jednak po prostu nie mógł tego zrobić! Nie mógł zmienić swojego zachowania, bo za każdym razem, gdy flesz aparatu błyskał mu w twarz, przypominał sobie martwą twarz Colina Creevey'a, a gdy tłum wielbicieli otaczał go w uwielbieniu, oblewał go strach, który czuł przy każdym spotkaniu ze śmierciożercami. Zresztą jak mógł się cieszyć, kiedy pamięć o poległych wciąż była świeża, jak zaschnięta krew na błoniach Hogwartu? Jak mógł spojrzeć w twarz małemu Teddy'emu, swojemu ukochanemu chrześniakowi, i choć przez sekundę nie czuć żalu, że chłopiec nigdy nie spędzi czasu ze swoimi wspaniałymi rodzicami, uśmierconymi dla większego dobra? I jak do cholery mógł zignorować wstręt do siebie, kiedy przekraczając próg Nory widział przy długim, drewnianym stole puste miejsce Freda, unikane przez wszystkich jak gdyby było przeklęte? Harry nie znał odpowiedzi na te pytania. Jedyne czego był pewny to to, że niepamięć nie była mu pisana. Jego ból składał się ze zbyt wielu elementów ściśle powiązanych ze sobą - mógł starać się zlikwidować jego niewielką część, ale na jej miejsce od razu pojawiała się inna, jeszcze silniejsza, tym razem pochodząca z samego centrum cierpienia.

Kufel trzasnął w jego dłoniach, rozlewając po całym blacie kremowe piwo i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak mocno musiał ściskać naczynie przez te kilkanaście minut. Nigdy nie pomyślałby, że ma taką krzepę, ale najwidoczniej lata spędzone na ucieczce przed Voldemortem oraz wyczerpujące godziny aurorskich treningów przyniosły swój zamierzony efekt. Stał się mężny i silny, czyli dokładnie taki, jakiego Wybrańca po nim oczekiwano. Ludzie wciąż widzieli w nim bohatera, a on zgodził się przyjąć tę rolę, nieustannie podążając wyznaczoną mu ścieżką. Co z tego, że po drodze zaczął tracić siebie? Hermiona ostrzegała go, żeby przede wszystkim skupił się na sobie, ale nie sądził, że kiedykolwiek miał wybór. Jego los został ustalony już w momencie jego narodzin i zapieczętowany, kiedy Czarny Pan rzucił mordercze zaklęcie, wybierając go jako równego sobie. Tak na prawdę "Harry, chłopiec z komórki pod schodami" nigdy nie istniał. Jeśli kiedykolwiek wydawało mu się, że był zwyczajny i w niczym nie różnił się od reszty, to żył w złudnym świecie marzeń, stworzonym przez niewiedzę o przypisanej mu przyszłości. Istniał tylko Wybraniec, który miał walczyć i zginąć jeśli zaszłaby taka potrzeba. Jakikolwiek sprzeciw był skazany na niepowodzenie, przecież nie mógł odrzucić samego siebie. Tylko czy naprawdę wciąż identyfikował się z marionetką, którą był przez całe życie?

- Panie Potter, czy wszystko w porządku?

Harry spojrzał na pomarszczoną twarz Aberfortha, dopiero teraz dostrzegając, że ten przyglądał mu się zapewne już od dłuższej chwili, więc wolał nawet nie myśleć, jaka mina gościła przez cały ten czas na jego twarzy, skoro starzec, który zawsze był mrukowaty i nigdy szczególnie nie mieszał się w sprawy innych (Merlinie!, jak bardzo różnił się w tym od Albusa Dumbledore'a), zobowiązał się wypytać go o samopoczucie. W pewnym sensie było to przerażająco komiczne, toteż uśmiechnął się do niego uspokajająco, szczególnie starając się wyglądać dość naturalnie, ale niecodzienność tej sytuacji wzbudziła w nim okropny dyskomfort, zmuszający do zadania sobie pytania, na które odpowiedzi starał unikać się jak ognia: jak bardzo musiało być z nim źle, skoro nawet postronna osoba zauważyła, że jest z nim coś nie w porządku? Chyba nadal wolał nie znać na nie odpowiedzi.

- Tak, Ab, czuję się świetnie.

Fałszywe słowa, ostatnimi czasy wypowiadane tak często, że mogły stać się jego dewizą, samoistnie wyszły z jego ust. Aberforth skrzywił się lekko, kiedy je usłyszał, ale nawet jeśli mu nie uwierzył, to i tak skwitował je krótkim: To dobrze., nie ciągnąc go dalej za język, za co Harry był mu dozgonnie wdzięczny. Z resztą nawet gdyby postanowił wylać mu wszystkie żale i urazy, czy w jakikolwiek sposób pomogłoby to któremuś z nich? Aberforth zapewne rzuciłby mu kilka słów pocieszenia, natomiast on nie tego szukał - potrzebował prawdziwej rady człowieka, który podszedłby do tego wszystkiego z kompletnie innej strony, a jak na razie każdy, kogo spotkał, spoglądał z tej samej perspektywy co on sam.

Drzwi gospody otwarły się, wpuszczając do środka chłodny podmuch zimowego wiatru, więc mimowolnie odwrócił się w ich kierunku, mając nadzieję, że w końcu przybyli jego przyjaciele. Owszem, oprócz okropnie przemoczonej sowy (a właściwie CHYBA sowy, gdyż stworzenie szybko znikło mu z pola widzenia, więc nie mógł mu lepiej się przyjrzeć, ale sądząc po rozmiarze, musiała to być bardzo maleńka sówka) pojawił się ktoś jeszcze, otrzepując pelerynę z płatków śniegu. Niestety tęgawa postać nie była ani Ronem, ani Hermioną, lecz profesorem Slughornem, którego z całą pewnością nie miał ochoty teraz spotkać.

Mimowolnie skrzywił się, kiedy szybko lustrując salę zrozumiał, że nie ma dokąd uciec.

Choć od pokonania Voldemorta gospoda pod Świńskim Łbem niewątpliwie zyskała na popularności, to o tej porze w małym, obskurnym pomieszczeniu znajdowało się tylko kilku podchmielonych czarodziei, których liczba była niewystarczająca, by mógł się wśród nich ukryć. I chociaż okna nie przepuszczały żadnego światła, a Aberforth jak zwykle skąpił w ilości palących się świec, to przyjemny mrok i tak nie dawał wystarczającego schronienia przez uważnymi oczami Horacego, który wszędzie potrafił wywęszyć swoje ofiary. Harry był pewny, że gdyby nawet miał przy sobie swoją pelerynę niewidkę i postanowił jej użyć, to jego były nauczyciel i tak by go dostrzegł, gdyż nigdy nie przepuściłby szansy pokazania wszystkim, że "jest bliskim przyjacielem Harry'ego Pottera, już od pierwszych zajęć, kiedy to dostrzegł ogromny dar nieśmiałego chłopca".

Jego żołądek skurczył się boleśnie. Rozmowa ze Slughornem była nieunikniona, tak samo jak śmierć i podatki.

- Męczący, prawda?

Harry spojrzał na Aberfortha, który czyścił szklankę okropnie brudną ścierką i nie mógł nic poradzić na uśmiech, powoli wykwitający na jego twarzy. Starzec nawet nie wiedział (a może i wiedział?), jak bardzo jego uwaga była adekwatna do tego, o czym teraz myślał. Horacy Slughorn sam w sobie nie był taki zły, ale jego osoba potrafiła być przytłaczająco męcząca.

Najwidoczniej biorąc jego uśmiech za potwierdzenie, Dumbledore chrząknął sugestywnie, po czym wskazał na drzwi znajdujące się za szynkwasem. Harry bardzo dobrze wiedział, co się tam znajdywało, więc nie potrzebował kolejnego sygnału, żeby w sekundę zerwać się z niewygodnego krzesła i w dzikim biegu dopaść klamkę. Biegnąc, zaczął się zastanawiać, czy za bardzo nie wykorzystuje dobroci mężczyzny, ale kiedy usłyszał jak Horacy woła go po imieniu, doszedł do wniosku, że dopisze kolejną przysługę do ogromnego długu wdzięczności, jaki miał wobec Aberfortha.

Stare drewniane schody trzeszczały złowieszczo, gdy wbiegał na kolejne stopnie, ale pobudzony ucieczką nawet nie zwracał na to uwagi. Kiedy je pokonał, wszedł do niewielkiego salonu, na chwilę przystając i spostrzegając, że nic się tu nie zmieniło, odkąd zjawił się w tym miejscu prawie pięć lat temu. Następnie podszedł do kominka, zamierzając skorzystać z sieci Fiuu. Przez chwilę czuł okropny wstyd, kiedy uświadomił sobie, jak bardzo cieszy go możliwość wcześniejszego powrotu do domu, ale szybko się go wyzbył - w końcu Hermiona i Ron sami byli sobie winni, że się spóźniali, więc wiadomość od niego anulująca spotkanie nie powinna ich jakość straszliwie oburzyć, nawet jeśli byli już w drodze. Jedyne czego mógł w tej chwili żałować to przyszłe narzekania przyjaciółki, gdyż miał pewność, że minie wiele czasu zanim wybaczy mu takie zachowanie.

Harry wiedział, że zamknięty w sobie stary Aberforth, chociaż tego nie pokazywał, również musiał przeżywać zakończoną wojnę w tym samym stopniu co inni jej uczestnicy, ale nigdy nie spodziewałby się widoku, który tu zastał. Otóż nad kominkiem jak zawsze wisiał portret Ariany, choć dziewczyna w chwili obecnej nie była na płótnie, ale to co zobaczył na kamiennym gzymsie ujęło jego serce: w małych ramkach stały fotografie poległych oraz członków Gwardii Dumbledore'a tuż przy licznych przedmiotach, podpisanych imieniem i nazwiskiem dawnych właścicieli. Tak oto wśród licznych pamiątek znajdowała się różowa opaska, którą Lavender Brown okiełznywała swoje złote włosy; nieudolnie posklejany aparat Colina, najprawdopodobniej roztrzaskany w chaosie bitwy; krawaty uczniów przydzielonych do różnych domów, choć Harry z przykrością stwierdził, że nie kojarzył nazwisk ich właścicieli; naszyjnik Tonks z logiem Jęczących Wiedźm; kieszonkowy zegarek Remusa z potłuczoną tarczą; kilka podniszczonych książek oraz wciśnięte pomiędzy nimi, położone jedna na drugiej trzy filiżanki, które nie posiadały żadnych etykiet, a które Potter kojarzył z lekcji wróżbiarstwa. I choć w całym Świńskim Łbie, tak samo jak w salonie, było okropnie brudno, to właśnie w tym jednym miejscu, na kamiennym kominku, wszystko lśniło nienaganną czystością.

Po raz kolejny tego wieczora poczuł skurcz żołądka, kiedy zauważył roześmianą rudą kobietę w towarzystwie równie szczęśliwego mężczyzny w okularach. Opuszki Harry'ego delikatnie przejechały po drewnianej ramce, gdzie z wyblakłej fotografii uśmiechali się do niego jego rodzice. Bardzo dobrze znał to zdjęcie z albumu, który Hagrid kiedyś podarował mu na urodziny, jednak widząc je tutaj nie potrafił ukryć wzruszenia. Lily i James Potterowie niewątpliwie byli bohaterami dla czarodziejskiej społeczności, w końcu świadczył o tym ogromny pomnik w Dolinie Godfryka, lecz gabaryty posągu nie były wprost proporcjonalne do faktycznej pamięci o ich poświęceniu i uporze. Dopiero to małe, skromne sanktuarium, które było najcudowniejszą rzeczą, jaką dane mu było kiedykolwiek zobaczyć, przekonało go, że wciąż żyją ludzie, szczerze wdzięczni jego rodzicom, i którzy nigdy nie zapomną, co im zawdzięczali.

Harry poczuł, że powinien coś zrobić, żeby w jakiś sposób oddać cześć tym wszystkim cudownym ludziom, ale nie za bardzo wiedział co i w jaki sposób. Mógłby się pomodlić, wychwalając pod niebiosa ich uczynki godne największych herosów, lecz nie wierzył w żadnego boga, toteż jego słowa byłyby całkowicie bezsensowne; mógłby też wyczarować kwiaty, lecz czuł, że byłoby to pójście na łatwiznę, a to tylko obraziłoby pamięć o poległych... I na tym jego pomysły się zakończyły. Gdyby była tu Hermiona, na pewno podsunęłaby mu genialny pomysł, ale jej tu nie było; stał tu sam, ze swoim smutkiem i poczuciem winy, więc jedynie na co się zdał to wypowiedzenie kilka słów: Zawsze będę pamiętał. Wiedział, że nie załatwiło to całej sprawy, ale również miał świadomość, że jest to sprawa, której po prostu nie da się załatwić.

Wspomnienia ponownie zawładnęły jego umysłem i Harry stał się niebywale zmęczony. Jego dobry humor prysł jak mydlana bańka, więc marząc o miękkości swego łóżka i przyjemnym mroku sypialni, wziął garść proszku Fiuu z metalowego pojemnika. Już miał nim sypnąć w trzaskający ogień, kiedy coś przeleciało obok jego ramienia, a następnie wylądowało na stosiku filiżanek, ćwierkając niestosownie wesołą melodię. Gniewny rumieniec wybuchł na jego policzkach, niewątpliwie upodobniając go do wuja Vernona, ale nie mógł nic poradzić na niechęć odczuwaną do tego ptaka. Przecież to bezmyślne ptaszysko mogło napaskudzić na którąś z pamiątek, lub, o zgrozo, je zniszczyć, zrzucając z kominka...

I oczywiście miał rację.

Ledwo pomyślał o możliwych zniszczeniach, a to okropne stworzenie wzbiło się do lotu, potrącając filiżankę, na której jeszcze przed chwilą siedziało. Delikatne naczynko zakołysało się niebezpiecznie, ciągnąc za sobą resztę stosu. Filiżanki przechyliły się o bardzo niefortunny kąt i runęły w dół, rozdzielając się w powietrzu. Harry nie zdążył wyciągnąć różdżki, żeby zapobiec tragedii, ale jego refleks szukającego odezwał się w nim niespodziewanie, zmuszając jego ciało do wypuszczenia proszku i chwycenia w locie najbliższej filiżanki. Kiedy jego palce zacisnęły się na porcelanie, usłyszał łamiący serce brzęk rozbijanych nieboraczek, których nie udało mu się uratować. Ze smutkiem spojrzał na ocalałą i wtedy usłyszał dziwne syczenie. Udało mu się tylko spojrzeć na kawałki byłych filiżanek profesor Trelawney, posypanych proszkiem Fiuu, który kategorycznie nie powinien błyszczeć różowymi iskrami, po czym zniknął w oślepiającym, fioletowym błysku.

Zderzenie z ziemią nawet nie było bolesne. Harry nabrał łapczywie powietrza, kiedy okropne uczucie przeciskania przez wyżymaczkę nareszcie się zakończyło, nie przestając przeklinać w duchu swojego losu. Co prawda nie wiedział, co właściwie się wydarzyło, ale nieprzyjemny szum w uszach oraz ogromna ulga, gdy wszystko dobiegło końca, mogły być tylko efektami przebytej transportacji przy pomocy świstoklika - transportacji, której unikał jak ognia, odkąd po raz pierwszy natknął się na niego przed felernym Mistrzostwem Świata w Quidditchu w 1994 roku! Ale kto by pomyślał, że proszek Fiuu z zetknięciem z porcelanowymi odłamkami mógł tak zareagować?! Hermiona na pewno, tak samo jak wielu innych czarodziejów, ale nie on!

Westchnął, poprawiając okulary, które zsunęły się z nosa. Czy naprawdę wszystkie najdziwniejsze przypadki musiały przytrafiać się właśnie jemu? Na świecie żyło kilka miliardów ludzi, ale to on jeden był bohaterem każdej nieprawdopodobnej historii.

Wstał, otrzepując szaty, wciąż lekko zamroczony upadkiem, ale wyćwiczony instynkt aurora nakazał mu jak najszybciej się pozbierać i zdobyć wgląd w sytuację. Nieświadom tego, gdzie się znajdował, oświetlił otoczenie delikatnym światłem różdżki, co pozwoliło mu dokładnie się rozejrzeć. Świstoklik przeniósł go do małego pomieszczenia pozbawionego okien, całkowicie wypełnionego drewnianymi skrzyniami, z których wydobywał się zapach suszonych liści herbaty. Zza zamkniętych, ogniście czerwonych drzwi ze złotymi zawiasami, dochodził go gwar rozmów oraz spokojna melodia skrzypiec, przynosząca na myśl długie wieczory spędzone z Ginny, kiedy jeszcze byli parą i kiedy starał się wprowadzić romantyczny nastrój. Oczywiście był w tym nadzwyczaj okropny i musiał przyznać, że dziewczyna cierpliwie znosiła jego niepowodzenia, dopóki na horyzoncie nie zjawił się pewien obrzydliwie czarujący osobnik...

Harry zatrzymał się. Po cholerę teraz o tym myślał? Zamiast rozwodzić się nad nieudanym związkiem, powinien zastanowić się jak wyjść z tego magazynu i nie oberwać od właściciela za włamanie, bo wątpił, że i tym razem sławna blizna uratuje go od konsekwencji jego czynu.

Przysięgając w duchu, że od teraz zawsze będzie miał przy sobie pelerynę niewidkę, uchylił drzwi, wpuszczając do środka trochę światła oraz silną woń płatków róż. Ostatnim razem czuł je tak intensywnie podczas pierwszej randki w jego życiu, która zakończyła się tak katastrofalnie, że już od samego widoku kwiatów róży czuł silne mdłości. Również i tym razem nie miało być inaczej, jednak próbował złagodzić objawy oddychając przez usta, a oczami wyobraźni widział ogromne nagłówki o pijanym Wybrańcu włamującym się do prywatnych nieruchomości i wymiotującym po wszystkich kątach. O tak, Rita Skeeter nie dałaby mu żyć przez co najmniej kolejny rok.

Nie widząc nikogo w pobliżu, postanowił wyłonić się ze swej kryjówki, gotowy grać niepoczytalnego przed każdym, kto by go przyłapał. Na szczęście nie trafił na nikogo, nawet wtedy, gdy przemknął przez nieduży korytarz, gdzie zauważył drzwi od toalet. Dopiero wychodząc zza rogu wpadł na wysokiego nastolatka w czarnej szacie Hogwartu, który wyminął go spokojnie, kompletnie nie zwracając na niego uwagi.

Harry uśmiechnął się z ulgą. Musiał wciąż być w Hogsmeade!

Całkowicie pewny siebie i wyzbyty z wszelkich obaw, ruszył w kierunku, skąd nadszedł nieznajomy chłopak. Zadowolony przeszedł przez zasłonę z koralików zastępującą drzwi i zastygł przerażony. O słodki Merlinie! Przed jego oczami odgrywały się dantejskie sceny z jego najmroczniejszych koszmarów! Ze wszystkich możliwych miejsc w całej czarodziejskiej wiosce, musiało go przenieść akurat tu, gdzie najprawdopodobniej doznał największego upokorzenia życia: był w cholernej herbaciarni pani Puddifoot! Od tych wszystkich serduszek, koronek i pulchnych amorków aż zrobiło mu się słabo.

- Harry, mój drogi chłopcze, tutaj!

Obejrzał się za wołającym go głosem i o mało nie usiadł. Jakim cudem znalazł się tu Slughorn?! Przecież jego były nauczyciel nie mógł przewidzieć, że dojdzie do małego wypadku, na skutek którego przeniesie go kilka przecznic dalej; do miejsca schadzek zakochanych! Więc dlaczego udało mu się go dopaść?

Harry był w szoku. Los naprawdę musiał go nienawidzić.

Już miał podejść do Horacego, wymawiając się z zaproszenia, kiedy jakiś elegancki dryblas przeszedł obok niego, wesoło szczerząc się do Slughorna. Po chwili Mistrz Eliksirów klepał chłopaka po ramieniu, coś szczebiocąc mu do ucha, na co nieznajomy uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie fakt, że Horacy był dość sędziwym mężczyzną, Harry powiedziałby, że umizguje się do młodzieńca, ale nawet jeśli to robił, to w swoim wieku raczej niewiele mógł zdziałać... A przynajmniej tak by pomyślał, gdyby Slughorn nie wyglądał tak młodo! Niech to licho, jego twarz i postura pokazywały, że mógł mieć najwyżej trzydzieści lat!

Do jasnej cholery, co tu się działo?!

W stanie kompletnego szoku zaczął przechodzić obok kolejnych stolików, nie bacząc na to, że ktoś mógł go rozpoznać. Jego oczy wciąż były utkwione na starannie ułożonych włosach Horacego, które lśniły złotym blaskiem, a nie mleczną siwizną, do której przywykł. Niesamowitą trudnością było pogodzenie się z nowym wizerunkiem mężczyzny! Grubiutki starzec, przypominający żywy fotel został zastąpiony przez całkiem przyjemnego dla oka faceta w śliwkowej szacie, która całkiem dobrze prezentowała się na ciele o lekkiej nadwadze. Jedyne co zostało po starym Slughornie to jego charakterystyczne wąsy, śmiesznie podrygujące przy każdym poruszeniu ust. Tylko jak udało mu się przywrócić młodzieńczy wygląd? Im Harry był bliżej tym bardziej był pewny, że nie był to efekt żadnego znanego mu zaklęcia, tylko jakiegoś piekielnego eliksiru odmładzającego, za którego wynalezienie twórca powinien dostać wspaniałą nagrodę, bądź bilet w jedną stronę do Azkabanu, bo nawet nie potrafił sobie wyobrazić konsekwencji wypuszczenia takiego wynalazku na rynek!

Slughorn usiadł w kącie sali przy niewielkim stoliczku, skłaniając do tego samego swego towarzysza. Chłopak usadowił się naprzeciwko Horacego, idealnie wystawiając na ekspozycję swoje oblicze, a Harry skrzętnie to wykorzystał, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Pomimo poważnego wyglądu, młodzieniec nie mógł liczyć więcej niż osiemnaście lat, w czym utwierdziły go w przekonaniu zielony krawat Slytherinu oraz elegancka szata z wyszytym emblematem Ślizgonów. Jego perfekcyjnie przycięte, ciemne włosy były śmiesznie ulizane na boki, jak u gwiazd starego kina i Harry nie mógł nic poradzić na to, że cicho zachichotał, kiedy tylko o tym pomyślał. Z drugiej strony poczuł ukłucie zazdrości, gdyż jego włosy nie chciały poddać się żadnym zabiegom a nawet zaklęciom, pozostając wiecznie rozczochrane, co było jeszcze bardziej widoczne w kontraście do tak pedantycznej fryzury.

Nieznajomy powiedział coś Slughornowi, uśmiechając się przy tym z fałszywym zainteresowaniem i w Harry'ego uderzyła myśl, że gdzieś już widział ten wymuszony uśmieszek. Właściwie chłopak zaczął wydawać mu się coraz bardziej znajomy, choć mógłby przysiąść, że nigdy nie dane było mu go poznać. Możliwe, że widział jego twarz na łamach prasy, którą rodziny śmierciożerców próbowały wykorzystać do oczyszczenia swych nazwisk, bądź przelotnie spotkał na którymś z kolei z ministerialnych bali, lecz o jakiejkolwiek sytuacji by nie pomyślał, po prostu nie mógł go sobie przypomnieć.

Czas mijał, a Harry ani na chwilę nie spuścił z tej dwójki wzroku. Uważnie śledził każdy ich ruch, będąc ukrytym za sporym wazonem z różowo-czerwonymi kwiatami, doskonale kamuflującymi jego stolik. Obserwowani nie byli świadomi jego uważnego spojrzenia, jednak obsługująca klientów młoda kobieta spoglądała na niego podejrzliwie niepewna jak potraktować tak niecodzienne zachowanie gościa.

- Czy już się pan zdecydował? - zapytała po kilku minutach, patrząc na niego w dziwny sposób, jak gdyby chciała mu przekazać, że wie, co kombinuje, choć z drugiej strony mogło mu się tak wydawać z powodu jej oczu, które patrzyły w przeciwnych kierunkach. Harry potrzebował chwili, żeby zrozumieć, że pyta go o zamówienie, a nie o to, co zamierza zrobić w sprawie flirtu Slughorna z (zapewne) nieletnim czarodziejem.

- Tak, poproszę Ognistą... - Urwał w połowie zdania. Na gacie Merlina, jesteś w herbaciarni, Potter. Weź się ogarnij!- To znaczy… Poproszę herbatę z mlekiem.

Dziewczyna odeszła, po raz ostatni posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie, a on powrócił do przerwanego zajęcia, upewniając się, że w czasie krótkiej przerwy nic się nie zmieniło.

Kiedy kelnerka postawiła przed nim herbatę, Harry od razu rozpoznał niebieski, kwiatowy wzór na porcelanie - z całą pewnością była to filiżanka, którą ocalił przed rozbiciem w salonie Aberfortha, nie miał co do tego żadnych wątpliwości! Może nie należał do grona spostrzegawczych osób, ale potrafił rozpoznać cholerną filiżankę!

- Przepraszam!- krzyknął za dziewczyną, jednak odwrócona do niego tyłem w ogóle nie zważała na jego usilne próby zwrócenia na siebie uwagi.

O nie, nie, nie, nie, NIE! Nikt nie będzie go ignorował! W tym miejscu działo się coś dziwnego i on jako auror żądał odpowiedzi!

Wstał gotowy wykorzystać swój cały autorytet do uzyskania potrzebnych informacji, gdy nagle wydarzyło się coś niespodziewanego. Dziewczyna odwróciła się w jego kierunku z tajemniczym uśmiechem na ustach, a mały, szaro-złoty, rozśpiewany ptaszek usiadł na jej szczupłym ramieniu. Harry znał to ptaszysko, więc cała ta sytuacja zaczęła bardzo mu się nie podobać.

- Powodzenia, panie Potter – szepnęła, po czym zniknęła w akompaniamencie wesołego ptasiego śpiewu.

Harry zamarł.

Czy przypadkiem to nie była Meropa Gaunt?