Autor: The Fictionist
Tytuł oryginału: Kisses Cursed
Link do oryginału: s/9973394/1/Kisses-Cursed
Tłumacz: Panna Mi
Tytuł tłumaczenia: Przeklęte pocałunki
Zgoda: jest
Beta: Disharmonie
Długość: 13 rozdziałów
Rating: T
Opis: Luźno inspirowane "Piękną i Bestią". Bajkowe AU: Jedni mówili, że to przeklęty niegdyś mężczyzna, inni, że zaprzedał duszę diabłu, samemu się w niego zamieniając. Jeszcze inni twierdzili, że ktoś tak do szpiku zły nie mógł być nigdy człowiekiem. Że jest tak naprawdę koszmarem, szwędającym się od wieków po Ziemi. Harry wiedział tyle, że niebezpiecznie jest spacerować po zmroku obok domu Riddle'ów.
Ostrzeżenia ogólne: To właściwie poniekąd horror, więc choć nie pojawia się tu nic graficznego, dalej będzie trochę grozy, krwi, nie do końca przyjemnych obrazków, które niektórzy mogą uznać za nieco brutalne i innych typowych dla tego gatunku rzeczy. Okazjonalnie wulgaryzmy. I coś tam w stylu SLASHU HP/TMR(LV). Nieopisowa scena seksu. AU. Baśniowe/bajkowe elementy. Śmierć postaci. I paskudne rymy.
Bardzo ciepło witam wszystkich z nowym tłumaczeniem. Charakter tekstu wymagał, aby było zakończone przez opublikowaniem przeze mnie pierwszego rozdziału, dlatego też z przyjemnością mogę powiedzieć, iż będą pojawiały się one wyjątkowo szybko – co drugi dzień (z wyjątkiem rozdziału drugiego, który to, ze względu na krótkość i wstępny charakter pierwszego, zawiśnie jutro). Ostatecznie wyjdzie więc na to, że ostatni rozdział zawiśnie 30 września. No i chciałam jeszcze dodać, że fic zawisł również na forum Mirriel w ramach letniej akcji Raz, dwa, trzy.
Nie przedłużając więc, bo jak się rozgadam, to ten wstęp będzie dłuższy od rozdziału – życzę miłego czytania :).
Przeklęte pocałunki
Rozdział pierwszy
Dom na wzgórzu
Właściwie nikogo nie powinno chyba dziwić, że nad miasteczkiem o wdzięcznej nazwie „Little Hangleton" wisi jakiś cień.
Jakby nie patrzeć, był to obrazek niemal żywcem wyjęty z typowych gotyckich opowieści: otoczony cmentarzem, majaczący na wzgórzu dwór, wznoszący się majestatycznie ponad niewielką wioską. Tak się jednak złożyło, że nikt nie zbliżał się do domu Riddle'ów. A ci, którzy mimo wszystko ośmielili się zagłębić w jego dzikie i zarośnięte ogrody, nigdy już nie wracali.
A przynajmniej – nie w jednym kawałku.
Czasem odnajdywano po nich palce, czasem oczy, a czasem pozbawione duszy ciała.
Nigdy jednak serca. Mówiono, że potwór zabierał je i próbował zastąpić nimi pustkę, która zionęła w jego klatce piersiowej. Inni sądzili, że po prostu je zjadał.
Wszyscy znali te historie. I wiedzieli o ofiarach.
Każdego roku wybierano kogoś, kto zaspokoi potrzeby czającego się za grubymi murami potwora.
W końcu wszyscy bogowie domagali się składania należnych im ofiar – dlaczego z diabłem miałoby być inaczej?
Nikt nigdy nie wypowiadał jego imienia. Twierdzono, że równało się to z zaproszeniem go w nocy do swojego domostwa – jego przyprawiających o ciarki wstęg i lśniących, szkarłatnych oczu.
Sami-Wiecie-Kto.
Czarny Pan.
Bestia.
Jedni mówili, że to przeklęty niegdyś mężczyzna, inni, że zaprzedał duszę diabłu, samemu się w niego zamieniając. Jeszcze inni twierdzili, że ktoś tak do szpiku zły nie mógł być nigdy człowiekiem. Że jest tak naprawdę koszmarem, szwędającym się od wieków po Ziemi.
Harry wsunął swoje drżące dłonie do kieszeni i przełknął ślinę. Jego oddech pozostawiał w powietrzu gęste wstęgi, przywodzące na myśl dym wydobywający się z paszczy smoka. Na wzgórzu zawsze było chłodniej niż w pozostałych częściach wioski. Nie dochodziło tutaj żadne ciepło, choćby jeden promyk słońca. Niebo było wiecznie zachmurzone, jakby ktoś uwięził słońce w kartonowym pudełku, skazując to miejsce na wieczną noc.
Im bardziej się zbliżano, tym robiło się chłodniej i ciemniej, jakby człowieka otulały cienie oraz gęsty dym.
A mimo to z każdym rokiem wysyłano nową ofiarę. Nawet jeśli trzeba było siłą wrzucić ją wśród płaczu i krzyków przez bramy.
Tym razem padło na osiemnastoletnią Ginny.
Nie dość, że o rok młodszą od niego, to jeszcze pochodzącą z pogrążonej już w żałobie rodziny.
Harry nie mógł tego znieść.
On sam, natomiast, nie miał nikogo. Nikogo, kto jakoś szczególnie przejąłby się, gdyby umarł.
Nie wiedział, co dokładnie czeka na niego w domu Riddle'ów. Ale nie był ofiarą.
Był ochotnikiem.
Wszedł.
W ogrodzie zdawało się jeszcze ciemniej. Jego oczy otworzyły się szeroko w zdumieniu, kiedy pnącza i korzenie drzew zaczęły się ni stąd ni zowąd wokół niego owijać. Czuł, jak przesuwają się ciekawsko po jego ubraniach i sięgają odsłoniętego karku.
Tereny posiadłości rozciągały się dziko dalej, niż sięgał jego wzrok, aż po ogrodzenie na drugim krańcu wzgórza. Lecz gdyby znowu przekroczył bramę, trawa wydawałaby się stamtąd dobrze zadbana i normalna. A roślinność z pewnością by się nie ruszała. Wiedział o tym, bywał już w tych okolicach.
Ogród jednak nie próbował go powstrzymać przed zbliżeniem się do domu. Czuł się po prostu bardzo… obserwowany. Jakby wpatrywał się w niego każdy skrawek dworku, próbując zajrzeć aż w sam środek jego duszy. I oceniał go.
Wziął drżący oddech. Drzwi, podobnie jak wcześniej bramy, otworzyły się przed nim, zanim mógłby ich dotknąć. Stał przez chwilę w bezruchu, ściskając mocno w dłoniach swoją niewielką – optymistyczną – torbę z rzeczami.
Czasem ofiary nie wracały całymi tygodniami. Może ubrania jednak na coś mu się przydadzą? Już jego w tym głowa, aby tak było.
Czuł, jak serce wali mu w piersi.
Wszedł do środka. Spodziewał się wielkiego bałaganu, ale dworek był nieskazitelnie czysty. Choć wewnątrz panowała ciemność, z tego, co widział, dom sprawiał wrażenie niedbale majestatycznego. Widok ten zaparł mu dech w piersiach.
Po raz kolejny przełknął ślinę, ale w gardle wciąż stała mu nieprzyjemna gula.
Coś w tym miejscu sprawiało, że przechodziły go dreszcze.
— Halo? – zawołał. – Halo, jest tu ktoś?
Był poranek, ale wcale nie miało się tutaj takiego wrażenia. Do dworku zdołały się przedrzeć tylko najbledsze promyki słońca.
Nie nadeszła żadna odpowiedź i mogłoby się zdawać, że nikt tu na niego nie czekał.
Czyżby bestia w ciągu ostatniego roku wyzionęła ducha? Raczej nie sądził, aby tak było. Wciąż czuł, jak ktoś – lub coś – uważnie mu się przygląda.
Harry odwrócił się gwałtownie na pięcie, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły. Jego oczy znów szeroko się otwarły. Następnie wyprostował się i ponownie skierował w stronę wnętrza domu. Zacisnął mocno oczy i wypuścił spokojnie powietrze. Da radę.
Bestia była tylko człowiekiem. Musiała nim być, czyż nie?
Zaczął przeć do przodu, ściskając przed sobą torbę niczym tarczę. Jego wzrok zatrzymywał się na każdym zakątku, każdym mignięciu światła. A było ich wiele, zupełnie jakby otaczający go dom się poruszał.
— Jesteś ofiarą.
Dwór zamarł.
Harry poczuł na karku zimny oddech i wnet się odwrócił. A raczej odwróciłby się, gdyby nie dłonie, które zacisnęły się mocno na jego biodrze i szyi, nie pozwalając mu się ruszyć. Dotykające jego skóry palce były lodowato zimne.
— Nie odwracaj się. – Słowa zostały wysyczane prosto do jego ucha, lekko muskając je przy tym wargami.
— Harry. Jestem Harry – wykrztusił siebie. – A nie „ofiara".
— Harry – powtórzył powoli śpiewnym półgłosem potwór.
Nigdy wcześniej w swoim życiu nie pragnął tak bardzo się odwrócić. Chciał wiedzieć, z czym miał do czynienia. Czy oczy bestii naprawdę były czerwone niczym krew i piekielny ogień. Czy jak wszyscy składała się z krwi i kości – stanowiła coś, z czym można stoczyć jakąś możliwą do wygrania walkę. A może była czymś znacznie zdradliwszym? Znalazł w sobie trochę odwagi na opuszczenie wzroku, który spoczął ostatecznie na bladych, długich palcach, skrywających w sobie zadziwiającą siłę.
Przełknął ślinę. Zesztywniał nieco, gdy poczuł, że potwór przybliża się jeszcze bardziej, dysząc mu ciężko w kark. Skóra zdrętwiała mu w miejscach, gdzie spoczywały jego dłonie.
— Jesteś… Voldemortem? – Całe szczęście, głos miał mniej więcej opanowany. W jego głowie mimowolnie pojawiła się myśl, że nawet najmniejsza oznaka słabości mogłaby w tej chwili sprawić, że zostanie rozerwany na strzępy. Zbyt późno jednak było na obawianie się przywołania potwora przez nazwanie go po imieniu.
— Śmiesz wypowiadać moje imię? – Głos był lodowaty.
Ale to przynajmniej odpowiadało na jego pytanie.
— Przepraszam. Jak więc chcesz, bym cię nazywał? – Mimo że kusiło go powiedzenie czegoś sarkastycznego, doszedł do wniosku, że uprzejmość bardziej mu się teraz przyda.
Nastąpiła chwila krótkiej ciszy, po czym spoczywająca na jego biodrze dłoń zniknęła, zatapiając zamiast tego paznokcie w skórze ponad jego szaleńczo bijącym sercem. Oddech uwiązł Harry'emu w gardle.
— Masz silne serce, Harry Potterze. Wyśmienite.
Harry drgnął nieznacznie z niepokojem, ale nie odwrócił głowy. Paznokcie natomiast wbijały się coraz głębiej i z jego ust wydobył się mimowolnie cichy jęk bólu.
— Jeśli zamierzasz mnie zabić, możesz przynajmniej wpierw pozwolić mi na siebie spojrzeć – warknął Harry. – Stawić czoło mojemu egzekutorowi.
Potwór roześmiał się, a jego uścisk się rozluźnił. Nie był to przyjemny śmiech. Ani odrobinę ciepły czy wesoły. Zamiast tego mroził niczym palce mężczyzny, a na dodatek wydawał się równie bezlitosny.
— Istnieją cztery zasady – stwierdził ostatecznie Voldemort. – Pierwsza: nie próbuj uciekać. Druga: kolację serwujemy codziennie równo o osiemnastej. Oczekuję, że pojawisz się na niej odpowiednio ubrany, bo inaczej spotkają cię konsekwencje. – Spoczywająca na jego karku dłoń lekko się zacisnęła. – Trzecia: nigdy nie wchodź do moich kwater w lewym skrzydle domu. I, co najważniejsze… — Tym razem usta Czarnego Pana zdecydowanie przysunęły się do jego drugiego ucha. – Nie opuszczaj swojego pokoju między zachodem a wschodem słońca. Bez względu na to, co usłyszysz lub jakikolwiek miałbyś ku temu powód. Czy to jasne?
— Tak.
— Porozmawiamy, jeśli uda ci się przeżyć noc w moim domu.
W następnej chwili już go nie było.