Rozdział 40

Ścieżka donikąd

Wilhelmina przybyła do Hogwartu we wtorek z samego rana, w niezbyt dobrym nastroju, bo musiała wstać o jakieś upiornie wczesnej godzinie, żeby przyszykować się do podróży. Całe wczorajsze popołudnie spędziła na pakowaniu, nieco chaotycznym, bo jednak, gdy minęło pierwsze oszołomienie, cała sytuacja dość mocno ją zdenerwowała. Reginald również nie był zbyt zachwycony. Przebąkiwał coś pod nosem, że może dałoby się znaleźć jednak jakąś alternatywę i wspomniał coś o uruchomieniu jakichś kontaktów. Wilhelmina ucięła te rozważania w zarodku.

— Jakich kontaktów, do licha? — zapytała gderliwie. — Mamy jakichś bliskich znajomych wśród wysoko postawionych Śmierciożerców, o których nie wiem? Daj spokój i nie komplikuj wszystkiego dodatkowego.

Wiedziała, że teraz nie mogła się już wycofać. Pozostawało tylko jakoś wytrwać do końca semestru. Ostatecznie sytuacja w szkole nie mogła być chyba aż tak zła?...

Pożegnali się dość pospiesznie (świstoklik aktywował się o parę minut wcześniej niż się spodziewali), wobec czego Wilhelmina nie zdążyła przypomnieć mężowi nawet połowy zleceń odnośnie podlewania kwiatów i innych zwykłych obowiązków domowych, które należało od czasu do czasu wykonywać (jak odnawianie czarów sprzątających). Pocieszała się myślą, że może przez te trzy miesiące Reginald i dom brudem nie zarosną; ostatecznie jakoś radził sobie podczas jej innych dłuższych wyjazdów.

Początkowo nie mogła pojąć, dlaczego Snape ściągał ją do Hogwartu teraz, skoro za parę dni i tak rozpoczynały się ferie i przez dwa tygodnie nie będzie zajęć. Później pomyślała jednak, że ostatecznie do obowiązków nauczyciela opieki nad magicznym stworzeniami należało również zadbanie o wszystkie stworzenia, należące do szkoły. Nie wątpiła, że ktoś z kadry zajął się hipogryfami i testralami, ale na pewno były zaniepokojone zniknięciem Hagrida i wobec tego należało im poświęcić więcej uwagi.

Argus Filch chyba wypatrywał przyjazdu Wilhelminy, bo natychmiast wyszedł jej na spotkanie. U jego nóg, jak zawsze, kręciła się nieodłączna Pani Norris. Woźny poinformował Grubbly-Plank, że jej komnaty są przygotowane (te same, co zwykle, na drugim piętrze w zachodnim skrzydle) i od razu zakomunikował, że dyrektor jest teraz zajęty, ale może przyjąć ją kwadrans po dziesiątej.

„Jak precyzyjnie sobie to wyliczył!" — pomyślała Wilhelmina z przekąsem. Mógł ją wcześniej uprzedzić, inaczej nie pojawiłaby się tu jak kto głupi tuż przed dziewiątą.

Filch niemal wydarł jej z rąk podróżną torbę w kwiaty, upierając się, że sam ją zaniesie do jej kwatery.

— Nie trzeba… — zaczęła, ale woźny nie pozwolił jej dokończyć.

— Ależ nalegam, pani profesor, nalegam! To naprawdę żaden kłopot.

Filch darzył ją niemal czołobitnym uwielbieniem, bo dwa lata temu praktycznie uratowała życie jego kotki. Woźny zwrócił się do niej o pomoc, gdy zauważył, że ze zwierzęciem dzieje się coś złego — Pani Norris nie zdradzała typowych objawów choroby, ale wydawała się trochę osłabiona. Wilhelmina przebadała ją, nie znajdując przyczyny. Zapobiegawczo poleciła zaimplementować kotce mikstury z witaminami na wzmocnienie, ale te nie wywołały żadnego efektu. Wkrótce Pani Norris niemal zupełnie straciła apetyt, pogrążając się w apatii i dosłownie marniejąc w oczach. Filch szalał z niepokoju, a i Grubbly-Plank, która bardzo lubiła koty, niepokoiła się jej stanem. Gdy Filch wspomniał, że Pani Norris w końcu przestała myć futerko, które wcześniej ciągle wylizywała, w umyśle Wilhelminy pojawiło się pewne skojarzenie. Przypomniała sobie, że znajomy mugolski weterynarz miał do czynienia z podobnym przypadkiem. Wiedziała, że musi działać natychmiast. Argus o mało nie zemdlał, gdy usłyszał, że trzeba przeprowadzić operację — był zgorzkniałym, nieprzyjemnym człowiekiem, ale szczerze kochał swoją kotkę i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją stracić, a zabieg wiązał się jednak z pewnym ryzykiem. Z trudem wydusił z siebie zgodę. Grubbly-Plank załatwiła miejsce w klinice dla zwierząt, w której pracowała. Operację, na szczęście udaną, przeprowadzono niemal natychmiast. Tak jak podejrzewała Wilhelmina, okazało się, że przyczyną wszystkich kłopotów była kula zbitego włosia, która utknęła w żołądku kotki. Pani Norris, pomimo niemłodego wieku, dość szybko przyszła do siebie i wkrótce znów towarzyszyła Argusowi na każdym kroku.

Filch, jak na człowieka w podeszłym wieku, całkiem żwawo popędził na górę z bagażem Wilhelminy; nie uznała za konieczne gnać za nim. Nienawidziła tych upiornych schodów i chciała odwlec moment, w którym będzie musiała się zacząć na nie wspinać najdłużej, jak tylko się dało.

Ponieważ do wyznaczonej pory audiencji pozostało prawie półtorej godziny, z którą nie bardzo miała co zrobić, postanowiła zajrzeć do pokoju nauczycielskiego, choć bez większej nadziei, że kogoś tam zastanie. Większość profesorów była zapewne już na zajęciach. Czekała ją jednak niespodzianka, bo natknęła się tam na Aurigę Sinistrę. Nauczycielka astronomii siedziała przy stoliku pod oknem, gdzie było najlepsze światło i bez większego zapału wprowadzała poprawki w uczniowskich wypracowaniach. Grubbly-Plank przypomniała sobie, że Sinistra miała takie same upodobania do poranków jak i ona, więc dobrze rozumiała, dlaczego robota szła jej dość niemrawo.

Auriga uniosła głowę, słysząc, że ktoś wchodzi. Wilhelmina odniosła wrażenie, że spodziewała się ujrzeć kogoś innego; wydawało jej się, że na jej twarzy mignął cień niepokoju. Trwało to jednak tylko króciutką chwilę. Sinistra odłożyła pióro i wstała z fotela, by ją przywitać. Jej słowa były jednak nieco osobliwe.

— Cześć. A jednak cię tu ściągnął.

— Tak wyszło. — Grubbly-Plank tylko wzruszyła ramionami.

— Nie powinnaś była tu przyjeżdżać — powiedziała Sinistra, podchodząc bliżej. — Hogwart nie jest tym samym miejscem, co dawniej — dodała markotnie.

— Cóż, nie miałam wielkiego wyboru — oświadczyła Wilhelmina. — Propozycja nie do odrzucenia i tak dalej.

Auriga nie dopytywała się o szczegóły. Widocznie po wyrazie jej twarzy i tonie głosu domyśliła się, że ta „propozycja" była poparta złowrogą obietnicą licznych nieprzyjemności, gdyby tylko Grubbly-Plank odważyła się odmówić.

— Napijesz się kawy? — zaproponowała Sinistra. — Właśnie miałam sobie zaparzyć…

— Chętnie.

Podeszły do stolika pod ścianą, na którym stały puszki z różnymi rodzajami herbat, słój z ziarnami kawy i kawiarka. Chociaż napoje zawsze można było przywołać z kuchni, część nauczycieli miała tak indywidualne upodobania, że sami woleli zająć się ich przygotowaniem. Auriga skinieniem różdżki przywołała z półki dwie filiżanki, a potem napełniła młynek ziarenkami. Wyglądał jak zwykły, mugolski, ale gdy tylko został pozostawiony samemu sobie natychmiast zaczął z zapałem mielić kawę.

— Co tak naprawdę stało się z Hagridem? — zapytała Wilhelmina.

— A co ci powiedział Severus?

— Że wymówił stanowisko.

Sinistra tylko uśmiechnęła się zdawkowo. Uwadze Grubbly-Plank nie umknęło, że użyła imienia Snape'a. Nie uczestniczyła może jakoś aktywnie w życiu kadry, w każdym razie nie na tyle, by orientować się we wszystkich układach, sympatiach i antypatiach, ale bez trudu dało się zauważyć, że ta dwójka trzymała się razem. Pewnie gdy prawda o Snapie wyszła na jaw, musiał być to dla niej dotkliwy cios.

— Żebyś wiedziała, jak wymówił! — powiedziała Auriga. W jej głosie pobrzmiewała nuta zgrozy. — W niezwykle spektakularny sposób. Poturbował Severusa i Carrowów, i uciekł do Zakazanego Lasu.

— Czekaj, Carrowowie? Alecto i Amycus? Obydwoje są Śmierciożercami?

— Tak. — Auriga spojrzała na nią uważnie. — A co, znasz ich?

— A niech to, biedna Moira — mruknęła Wilhelmina.

Sinistra uniosła brwi pytająco.

— Ich matka — wyjaśniła. — Znam ją. Grywałyśmy razem w brydża.

— A co, myślisz, że ona nie wie, czym zajmują się jej dzieci?

— Trudno powiedzieć. Zawsze była bardzo skryta.

— Cóż, chwalić się raczej nie było czym… — skomentowała Sinistra. Nagle przypomniała sobie o młynku, który podczas mielenia przewędrował spory kawałek stołu. Machnęła różdżką, zatrzymując go. Urządzenie otworzyło się, a drobno zmielona kawa sama przefrunęła do sitka. Auriga napełniła dolną część kawiarki wodą, którą natychmiast podgrzała prostym zaklęciem ogrzewającym. Kolejny ruch różdżką sprawił, że wszystkie części czajniczka płynnie połączyły w jedną całość. Następnie Sinistra zaczęła powoli podgrzewać dół kawiarki.

— Jacy oni są? — zapytała ostrożnie Wilhelmina po chwili.

— Zatrważająco okropni.

— Pewnie są również zastępcami Snape'a, co?

— Nie oficjalnie. Zastępcą dyrektora wciąż jest Minerwa, ale Carrowowie odpowiadają za egzekwowanie dyscypliny. Bywa, że przydzielają szlabany z byle jakiego powodu… albo i bez powodu. Spodobało im się. Nic gorszego, nic dać takim ludziom odrobinę władzy.

Kawiarka zabulgotała gwałtownie; Sinistra podgrzała ją zbyt mocno. Nie mówiąc nic więcej, skupiła się na pilnowaniu procesu parzenia. Uchyliła wieczko. Po chwili po wylewce zaczął spływać pieniący się jasny strumień kawy; w powietrzu unosił się mocny, aromatyczny zapach.

Usiadły z pełnymi filiżankami przy najbliższym stoliku i porozmawiały jeszcze trochę o sytuacji w szkole. Wilhelmina miała wiele pytań. Auriga pokrótce opowiedziała jej, co działo się w tym roku. O tym, że blisko jednej czwartej uczniów, którzy mieli „niewłaściwie", mugolskie pochodzenie, odgórnie zakazano nauki w szkole i o wprowadzonych przez Snape'a nakazach i zakazach. Grubbly-Plank wyczuwała, że Sinistra nie mówiła wszystkiego — ostatecznie też była Ślizgonką — ale to, co usłyszała, wystarczyło, by wyrobić sobie pewien obraz sytuacji. Hogwart faktycznie nie był już tym samym miejscem, co kiedyś…

W pewnym momencie Auriga zerknęła na zegar, wiszący nad drzwiami, i odstawiła pustą już filiżankę na spodek.

— Muszę się zbierać, zaraz zaczynam zajęcia.

— Też już lepiej pójdę — powiedziała Grubbly-Plank, myśląc z niechęcią o tej potwornie wielkiej liczbie schodów, na jakie musiała się wdrapać, żeby dotrzeć na siódme piętro. — Zobaczymy się w Wielkiej Sali?

Auriga zawahała się.

—Raczej tak. Postaram się przyjść.

Wilhelmina trafiła do dyrektorskiego gabinetu bez większego trudu; niektóre pomieszczenia czy klatki schodowe w Hogwarcie zmieniały swoje położenie, ale niestety, nie ta komnata. Jakoś nie chciała zejść niżej, na przykład na parter. Znając upodobania Snape'a do lochów, podświadomie spodziewała się, że nie rozpozna pomieszczenia. Diabli wiedzieli, co mogło strzelić do głowy temu bandycie. Mógł zamienić go w skrzyżowanie grobowca z domem pogrzebowym, jeśli tylko miał na to ochotę.

Ku jej zdziwieniu gabinet wyglądał jednak niemal tak samo, jak go zapamiętała, nie licząc może jakichś drobnych zmian, jak szczelnie zasłonięte ciemnymi kurtynami okna. Nawet kolekcja magicznych instrumentów, należąca do Albusa, stała tam gdzie zawsze. Przez krótką chwilę można było ulec złudzeniu, że to ten sam Hogwart, co dawniej… do momentu gdy nie ujrzało się siedzącego za biurkiem Dumbledore'a Śmierciożercy. Snape przyjął ją dość chłodno. Wydawał się zaprzątnięty czymś innym, ale umowę miał przyszykowaną.

Wilhelmina nie mogła się powstrzymać, by nie zerknąć na ścianę za jego plecami. Portret Albusa wisiał w bardzo widocznym miejscu, co nieco ją zaskoczyło. Jego osoba była niewygodna dla nowego reżimu, ale może to magia zamku nie pozwalała na usunięcie obrazu. Dumbledore spokojnie drzemał w swoich ramach; coś ścisnęło ją za serce na ten widok. Ten wspaniały człowiek nie zasłużył na tak okrutny, nagły koniec. Albus był jej nauczycielem, ale bliżej poznali się, gdy pracowali przy projekcie realizowanym na zlecenie Ministerstwa, dotyczącym ograniczenia nadużyć w zakresie wykorzystania magicznych stworzeń do celów naukowych i eksperymentów magicznych. Od tamtej chwili minęło ponad trzydzieści pięć lat. Później pozostali w serdecznej przyjaźni. Na jego prośbę objęła na kilka lat posadę nauczycielki opieki nad magicznymi stworzeniami i później kilkukrotnie wracała na zastępstwo, na semestr albo na parę tygodni, w zależności od potrzeb. Powrót na to stanowisko w czasach, gdy rządy sprawował morderca Dumbledore'a, zakrawało na zdradę. Unoszenie się honorem pasowało jednak do Gryfonów; Ślizgoni dobrze wiedzieli, gdy trzeba pójść na ustępstwo. Dlatego Grubbly-Plank podpisała umowę, upewniwszy się jedynie, że faktycznie kończyła się trzydziestego czerwca.

Dostała plan zajęć i było po wszystkim. Pierwsze lekcje miała dopiero po południu. Pozostawało wystarczająco dużo czasu, by przejść się do stajni i sprawdzić, jak miewały się hipogryfy i testrale.


Tim Wilmar już z daleka zauważył, że tłumek uczniów, który kłębił się na korytarzu na szóstym piętrze, z pewnością nie oznaczał niczego dobrego. Podniesione głosy i krąg obserwatorów wskazywał, że działo się tam coś szalenie zajmującego. Ostatnimi czasami niezbyt interesowały go szkolne rozróby, ale niestety, zgromadzenie blokowało drogę do klasy, w której miał zajęcia, więc chcąc nie chcąc, musiał podejść bliżej. Pomyślał, że może uda mu się jakoś przepchać bokiem. Jednak prędko okazało się, że było to niemożliwe. Zgromadzenie okazało się większe, niż przypuszczał — tłumek zajmował całą szerokość korytarza.

Wilmar poszukał wzrokiem znajomych osób i dostrzegł Stewarda Ackerleya, czwartorocznego kolegę z swojego domu. Obydwaj należeli do drużyny. To znaczy kiedyś należeli, zanim gra w quidditcha, podobnie jak latanie na miotle i wiele innych rzeczy zostały zakazane. Ackerley wspinał się na palce, żeby lepiej widzieć (na swoje nieszczęście był raczej mizernego wzrostu, i jak dotąd jeszcze jakoś nie zdołał się wyciągnąć) i nawet trochę podskakiwał, przez co wyglądał raczej głupio.

— Ej. — Tim szturchnął go w łokieć, by zwrócić jego uwagę. — Co tu się dzieje? — zapytał.

— Dziewczyny się biją — powiedział Steward z rozbawieniem.

Wilmar spojrzał ponad głowami dwóch szóstorocznych Puchonów i dopiero teraz zauważył, że lada moment mógł się tutaj rozpętać regularny pojedynek. Ginny Weasley, zwrócona do niego plecami, stała z wyciągniętą różdżką naprzeciwko Pansy Parkinson, której towarzyszyła spora grupa Ślizgonów, głównie z siódmego i szóstego roku. Wszyscy wyglądali na podejrzanie mocno rozbawionych. To był właśnie problem ze Ślizgonami. Zawsze włóczyli się w grupach, jak gang.

Jakoś tak wyszło, że jego spojrzenie pochwycił Robert Howler. Jakby się zmieszał. Cofnął się i chyba nawet oderwał od grupy. Reszta jednak została na miejscu.

— Lepiej uważaj, Weasley! — powiedziała Parkinson zaczepnie. — Myślisz, że jesteście z Longbottomem tacy tajni przez poufne? Wszyscy w Slytherinie dobrze wiedzą, co kombinujecie. Gwardia Dumbledore'a, dobre sobie! — rzuciła z pogardą, a zgromadzeni za nią koledzy i koleżanki zawtórowali wybuchem śmiechu.

— A wy to co? — odparowała natychmiast Ginny gniewnie. — Macie się za lepszych od całej szkoły? Przecież wszyscy tylko marzycie, żeby zostać Śmierciożercami!

Śmiechy ucichły jak ucięte ostrzem noża. Zastąpiły je twarde spojrzenia i gniewne pomruki. Weasley, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, mocno przeholowała. Większość Ślizgonów była bardzo przewrażliwiona na tym punkcie, a już na pewno nie lubili, gdy rzucano im w twarz takie oskarżenia, nawet jeśli w przypadku niektórych była to prawda. Parkinson aż poczerwieniała z gniewu i wyszarpała różdżkę z wewnętrznej kieszeni szaty. Bez werbalnego uprzedzenia rzuciła pierwsze zaklęcie, skrzące się czerwonym światłem. Weasley zasłoniła się tarczą i odwzajemniła klątwą. Na korytarzu rozległy się piski i krzyki; tłum zafalował, nieco się odsuwając; parę osób zrejterowało, słusznie obawiając się rykoszetów. Tim rozejrzał się po obecnych. Niestety, w pobliżu jakoś nie było widać nikogo z Gwardii albo chociaż jakichś starszych uczniów z Gryffindoru — tylko paru maluchów z drugiego czy trzeciego roku, którzy się nie liczyli. Nikogo, kto mógłby posłużyć pomocą Weasley. Pomyślał, że lepiej się w to nie mieszać. I zapewne dlatego przepchnął się obok Ackerleya, występując przed szereg. Dziewczyny na moment przestały miotać w siebie uroki (żadna nie zdołała zdobyć przewagi) i tylko mierzyły się wściekłym wzrokiem; Wilmar postanowił wykorzystać okazję, by jakoś załagodzić konflikt.

— Daj spokój, ruda, lepiej… — zaczął, podchodząc bliżej. Wyciągnął w jej stronę rękę, uspokajającym gestem. I był to błąd.

Duży błąd.

Ginny, przekonana, że to któryś ze Ślizgonów, który zdradziecko chciał ją zaatakować od tyłu, nie myśląc wiele rzuciła zaklęcie, nie patrząc nawet w kogo. Wilmar, pomimo dobrze wyrobionych odruchów obrońcy, zdążył się uchylić tylko nieznacznie. Weasley okazała się wręcz nieprawdopodobnie szybka, jakby ostatnio nie robiła niczego innego, tylko ćwiczyła praktykowanie takich uroków. Jej klątwa chlasnęła go prosto w twarz.

— Hej, za co mnie bijesz?! — zawołał Tim, łapiąc się za piekący policzek.

Ślizgoni wybuchnęli pogardliwym rechotem. Nie wiadomo, czy bardziej rozbawiła ich konfuzja Weasley, która dopiero teraz naprawdę spojrzała na Tima, rozpoznając go, czy niewątpliwie oszołomiona mina Wilmara.

Oczywiście w tym momencie na horyzoncie pojawił się Amycus Carrow.

— Co tu się wyprawia? — zapytał groźnie, na wszelki wypadek od razu wyciągając różdżkę. Tak duże zgromadzenie uczniów natychmiast wywołało jego podejrzliwość.

— To Weasley, panie profesorze, miota klątwami na oślep! — podpowiedział natychmiast usłużnie Putney, Ślizgon z piątego roku. — I są już ofiary, o! — Wskazał palcem na Wilmara.

— Sam jesteś ofiara! — warknął Tim, wściekły, że tak to wyszło. Czuł, że policzek nieźle mu spuchł, ale bardziej niepokoił się tym, że Carrow już zwrócił na nich swoje kaprawe ślepia.

— Nielegalny pojedynek, hę? Pojedynki poza lekcjami są zakazane — oświadczył. — Paragraf ósmy kodeksu, ustęp… no, jakiśtam. No w każdym razie są zakazane! — dodał z mocą, tak jakby Śmierciożercy musieli się powoływać na jakiekolwiek paragrafy i kodeksy.

— Co tu się dzieje? — rozległ się nagle kobiecy głos, w którym pobrzmiewała nuta irytacji. Tim w pierwszym momencie pomyślał, że to profesor McGonagall, ale gdy odwrócił głowę, ujrzał nadchodzącą od strony klatki schodowej profesor Grubbly-Plank. Trochę zdziwił go jej widok, ale zaraz pomyślał, że pewnie tak jak dwa i trzy lata temu miała zastąpić Hagrida na stanowisku nauczyciela opieki nad magicznym stworzeniami.

— Pani Wilhelmina! — Carrow z jakiegoś powodu wydawał się speszony. — A co pani tutaj robi?

— Uczę — odparła zwięźle.

— Od kiedy? — zapytał głupio Śmierciożerca, wytrzeszczając na nią oczy.

— Od dzisiaj. Co się tu dzieje? — zapytała ponownie.

Carrow, o dziwo, odpowiedział bez oporów.

— No… niedozwolony pojedynek na korytarzu. Trzeba ukarać tę dwójkę. — Wskazał oskarżycielsko Weasley i Wilmara. Tima aż zatkało z wrażenia. Pięknie, coraz lepiej! Wyjdzie na to, że to oni się pojedynkowali, a Ślizgonom znów wszystko ujdzie płazem.

— Ja tam widziałam, że pojedynek toczyły raczej te dwie panny. — Grubbly-Plank bezbłędnie wyłowiła wzrokiem Weasley i Parkinson, chociaż ta druga zrobiła taki ruch, jakby chciała wślizgnąć się za rosłe sylwetki Crabbe'a i Goyle'a. — Tak, tak, o tobie mówię, dziewczyno, tak, ty, z ciemnymi włosami. Chodź no tutaj, nie próbuj się tam chować za kolegą.

— Trzeba ich ukarać… — zaczął Carrow.

— Tak, tak, z pewnością — weszła mu w słowo Grubbly-Plank. — Ale za moich czasów takie awantury rozsądzało się u dyrektora. Przestań tak wymachiwać tą różdżką, Amycusie, bo jeszcze wybijesz komuś oko — zagderała. — Zajmę się tym, możesz iść na zajęcia — dodała, bo właśnie rozległ się dzwon, obwieszczający koniec przerwy.

Carrow chyba trochę zgłupiał, bo dał się odesłać. Wilmar nie miał pojęcia, jakie stosunki łączyły jego i Grubbly-Plank, ale był za to przekonany, że to oszołomienie prędko mu przejdzie. Drugi raz nie da się jej tak przegadać i nie uratuje ich głupi przypadek. Tylko czy faktycznie zostali uratowani?...

Miał pewne wątpliwości, bo parę minut później wylądowali na dywaniku u dyrektora.

— Wróciła pani? — zapytał Snape ze zdumieniem, podnosząc głowę znad jakichś dokumentów, które miał rozłożone na biurku. — Czy coś jest… — urwał, gdy dostrzegł uczniów, którzy niechętnie, ale posłusznie weszli za nią. — Jakiś problem?

Odruchowo spojrzał gdzieś za ich plecy; widocznie spodziewał się, że eskortowało ich któreś z Carrowów.

— Te dwie uczennice urządziły sobie pojedynek na korytarzu — wyjaśniła zwięźle Grubbly-Plank. — W środek zaplątał się ten dżentelmen, podejrzewam, że próbował je rozdzielić, z mizernym skutkiem.

Wilmar lekko poczerwieniał. Nie lubił robić z siebie idioty.

— Bijatyki na korytarzu, tak? — wycedził Snape, kolejno lustrując każde wzrokiem. — O co wam poszło? — zapytał, choć uczciwie mówiąc, sprawiał wrażenie, jakby niezbyt go to interesowało.

Odpowiedziało mu milczenie. Ani Parkinson, ani tym bardziej Weasley nie zamierzały się oczywiście do niczego przyznawać, a tym bardziej wyjaśniać przyczyn swojego sporu. Tim króciutko rozważył rozpościerające się przed nim opcje, po czym wziął głęboki oddech i wypalił:

— To moja wina, panie dyrektorze. — Snape natychmiast zwrócił na niego swoje przeszywające spojrzenie. Lekko zmarszczył brwi; być może przypomniał sobie aferę po pamiętnym meczu quidditcha pomiędzy Ravenclawem a Gryffindorem. Wtedy Wilmar też był wmieszany w całą sprawę. — Pobiły się o mnie. Obydwie chcą ze mną chodzić — oświadczył, łgając bez mrugnięcia okiem.

Snape'a chyba lekko zatkało.

— Co ty wygadujesz, idioto? — syknęła Pansy, patrząc na niego ze złością. Natomiast Ginny, co dostrzegł kątem oka, leciutko się uśmiechnęła.

Dyrektor szybko przyszedł do siebie.

— Wzruszające — skomentował. — Cóż, ten wyskok będzie was kosztował... — Prawie się udławił, gdy uświadomił sobie, że musiałby odjąć punkty Slytherinowi. Szybko przenalizował sytuację i rzucił: — Nie mam teraz na to czasu. Wynoście się i żeby mi się to więcej nie powtórzyło!

— No, upiekło wam się — stwierdziła Grubbly-Plank, gdy tylko opuścili gabinet. — Słowo daję, w tej szkole nigdy nie można się nudzić, zawsze coś… Idźcie prosto na lekcje — poleciła, nim oddaliła się korytarzem.

Parkinson również odeszła, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.

— Ale cię załatwiłam — powiedziała ze skruchą Ginny, patrząc na twarz Tima. — Pokaż, może coś pomogę... Korzystając z tego, że tym razem nie zabrał mi różdżki. Nauczyłam się rzucać zaklęcia uzdrawiające od Luny.

— No to teraz nie wiem czy mam się cieszyć, czy bać — zażartował Wilmar, ale stanął bez ruchu, pozwalając jej na dokonanie zabiegu uzdrawiającego. Nie znał czaru, którego użyła, ale chyba był skuteczny, bo poczuł przyjemnie kojące uczucie chłodu na twarzy i wyczuł, że opuchlizna schodzi.

— No, już jest dużo lepiej. Znaczy, jeszcze troszkę widać, ale do wieczora powinno zniknąć.

— Bywało gorzej, kiedyś dostałem kaflem w twarz — odparł Tim.

— Swoją drogą, co ci przyszło do głowy, żeby wciskać mu taki kit? — zagadnęła Ginny, gdy ramię w ramię ruszyli w stronę klatki schodowej. Obydwoje mieli zajęcia na szóstym piętrze.

— Jak to? Chcesz powiedzieć, że jesteś odporna na urok osobisty zawodników? — zapytał Wilmar z udawanym zdziwieniem. — Wszystkie laski na to lecą.

Ginny parsknęła cichym śmiechem.

— Możesz sobie pomarzyć. Zresztą, ja też kiedyś grałam w quidditcha. To działa również w drugą stronę, wiesz?


Parę ostatnich dni przed feriami wielkanocnymi upłynęło, o dziwo, bez żadnych ekscesów. Być może wszyscy myśleli już o przerwie od zajęć, z Carrowami włącznie, a może echo afery z Hagridem było jeszcze na tyle głośne, że pozostali pilnowali się, by nie podpadać Śmierciożercom.

Wpłynęły do niego tylko dwa podania o urlop na okres przerwy, od Vector i Hooch. Obydwa zostały złożone na długo przed ucieczką Hagrida. W innych okolicznościach może udzieliłby im zgody, ale teraz odrzucił je bez żadnych wyjaśnień. Całe grono pedagogiczne miało ponieść karę. Była to wprawdzie tylko drobna niedogodność, ale wystarczająco dotkliwa, by wyraźnie przypomnieć, kto tak naprawdę tu rządził.

Ponownie otrzymał polecenie, by zatrzymać część uczniów w Hogwarcie na okres przerwy międzysemestralnej. Tym razem Yaxley napisał do niego osobiście. Przysłał listę nazwisk, opatrzoną lakonicznym dopiskiem: „Wiesz, co zrobić. Plan zaakceptowany odgórnie." Nie musieli się już kryć, jak jeszcze cztery miesiące temu, co wiele mówiło o panującym układzie sił, nawet jeśli był odcięty od informacji z pierwszej ręki. Kilka wpływowych rodów w jednej chwili straciło względy Czarnego Pana przez własną głupotę, a Yaxley pewnie widział w tym szansę dla siebie. Mało tego, poczuł się na tyle pewnie, by niemal wydawać rozkazy innemu Śmierciożercy, postawionemu wyżej w hierarchii. Severus powinien się oburzyć, ale właściwie mało go to obchodziło. Niech się panoszy, ciesząc się ze złudnego poczucia siły. W sprzyjających okolicznościach może to on będzie kolejnym, który będzie miał „nieszczęśliwy" wypadek, jak Glizdogon.

Przekazał listę uczniów Minerwie, która tym razem nawet nie siliła się na żaden protest. Widocznie i do niej dotarło, że i tak niczego nie wskóra i wobec tego lepiej milczeć.

Jedyne, co tak naprawdę zdziwiło Severusa odnośnie tej całej listy, to brak nazwiska Ginewry Weasley Wyglądało na to, że Artur maskował się ze swoimi poglądami lepiej, niż Snape podejrzewał. A może tak jak inni, przekalkulował, ile może stracić, i poszedł na pełną współpracę z reżimem. Czysta krew, nawet zbrukana zdradą, wciąż była czystą krwią, a oddział Ministerstwa, w którym pracował, był na tyle nieznaczący, że nikomu nie bruździł. Miał realną szansę przeczekać niespokojne czasy,

Uczniowie wyjechali w sobotę z samego rana, ale trudno było powiedzieć, by Hogwart opustoszał. Zwykle na okres ferii, świątecznych albo wielkanocnych, w zamku pozostawało paru uczniów, którzy z jakichś powodów nie mogli jechać do rodziny czy opiekunów. Tym razem było ich ponad czterdzieścioro — tylko sześcioro z nich zgłosiło się dobrowolnie. Razem z przymusowo uziemioną kadrą stanowili całkiem spory tłum.

Severus nie miał nic konkretnego do roboty. Niewielkie zaległości w pracy biurowej nadrobił w dwa pierwsze dni — wyglądało na to, że po pół roku wreszcie zdołał się w tym odnaleźć i w miarę sensownie zorganizować; terminy przestały go zaskakiwać. Nie miał żadnych zleceń od Czarnego Pana na nowe eliksiry, a uwarzenie czegoś tak po prostu, bez żadnego konkretnego celu, nie chodziło w grę. Severus nie miał w zwyczaju przygotowywać mikstur tylko po to, by popatrzeć sobie na składniki, pływające w kociołku, a potem wylać całość do zlewu. Jedynym eliksirem, który mógłby mu się ewentualnie przydać, było Felix Felicis — ale przygotowanie tego skomplikowanego wywaru zajmowało okrągłe sześć miesięcy i wymagało paru niezwykle rzadkich składników. Pomijając tę ostatnią kwestię, był przekonany, że nie pozostało mu aż tyle życia.

W dzień jakoś sobie radził z nadmiarem wolnego czasu; zawsze znajdowało się jakieś zajęcie, nawet jeżeli było to włóczenie się po przyzamkowych błoniach czy czytanie którejś z książek, do której wielokrotnie wracał, ale wieczorami… Wieczorami zaczęło się dziać z nim coś dziwnego. Jego myśli uparcie kierowały się ku wspomnieniom, dryfując w stronę trudnego do sprecyzowania okresu, gdy jego życie było jeśli nie spokojne, to przynajmniej w miarę uporządkowane. Zadziwiające, w jaki sposób działał ludzki umysł. Gdy znajdował się na mieliźnie niepewności, gotów był skierować się w stronę wędrującej po morzu wspomnień łachy piachu. W wyobraźni przybierała kształt bezpiecznej wyspy, kawałka stałego lądu pod stopami, którego szukał każdy podróżujący przez życie. Nie było nic bardziej niebezpiecznego, niż dać się tak wessać przez wspomnienia, mamiąc się ułudą, że może kiedyś nawet dostrzegło się na tej mierzei światło latarni morskiej. Przecież ostatecznie każdemu i tak pisane było rozbić się na skałach.

Niemniej, raz za razem cofał się w myślach te kilka-kilkanaście lat i wydawało mu się, że tamto inne życie znajdowało się niemal na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko skupić się na obrazach i oderwanych słowach, zacisnąć dłoń… I na moment się odprężyć. Z tym ostatnim było najtrudniej. Nie pierwszy raz nachodziła go gorzka refleksja o bezsensowności człowieczego losu. Pędziło się przez te kolejne grudnie, maje, a w miarę upływu lat dni, tygodnie, miesiące zdawały się płynąć coraz szybciej, wręcz migały przed oczami. Nie mógł dokładnie określić momentu, w którym dał się wchłonąć w rytm wyznaczany nie przez zwykły kalendarz, a ten szkolny. Dla nauczycieli rok rozpoczynał wraz z pierwszym września, a kończył w dniu egzaminów końcowych. Pierwszy stycznia i trzydziesty pierwszy grudnia miały znaczenie drugorzędne. Uczniowie przychodzili i odchodzili, każdego roku wśród grona pedagogicznego pojawiały się nowe twarze (ostatecznie żaden nauczyciel obrony przed czarną magią nie wytrwał dłużej niż dwa semestry) i co roku Severus nagabywał Albusa o zmianę nauczanego przedmiotu, bardziej z przyzwyczajenia niż czegokolwiek innego. Wreszcie paru starych profesorów odeszło na emeryturę, ustępując miejsca młodszym. Do grona kolejno dołączyły Sinistra, Vector, później Burbage; Severus nie był już najmłodszy wiekiem i stażem. Przez długie lata między nim, a pozostałymi profesorami była prawdziwa przepaść — Trelawney, chociaż zaczęła nauczać w tym samym roku, co on i była tylko o parę lat starsza, praktycznie nie opuszczała swojej wieży i uczestniczyła w życiu szkoły jeszcze w mniejszym zakresie niż on.

Severus jednak nieoczekiwanie znalazł towarzystwo; a może to towarzystwo znalazło jego. Życiem naprawdę musiał rządzić idiotyczny przypadek, skoro stanowisko nauczycielki astronomii objęła akurat Sinistra — Ślizgonka z tego samego rocznika, co on, z którą w dodatku łączyły go dość koleżeńskie stosunki. Z sobie tylko znanych powodów Auriga postanowiła nie tylko odnowić tę znajomość (widzieli się parę razy po szkole, jednak kontakt szybko się urwał), ale nawet pogłębić.

Teraz, gdy siedział samotnie w swoich komnatach, czasami wydawało mu się, że lada moment Sinistra, tak jak dawniej, zapuka do jego drzwi po zakończeniu obserwacji nieba, wpadając na nocną herbatę. I tak jak dawniej, przez godzinę czy dwie będą rozmawiać o zwykłych, nieznaczących sprawach. Innym razem mógłby to być Albus, jak większość starszych ludzi cierpiący na bezsenność, i próbujący namówić go na nonsens w postaci wypicia razem z nim kubka gorącej czekolady, której Severus nie znosił, bo była wręcz niemiłosiernie słodka. A ilekroć zawadził wzrokiem o stolik, przypomniał sobie, ile razy grali przy nim w szachy razem z Minerwą. Nie pamiętał nawet, kiedy zapoczątkowali tę tradycję (w któreś Boże Narodzenie, gdy w zamku pozostała zaledwie garstka nauczycieli i uczniów?) i kiedy dokładnie McGonagall przestała widzieć w nim wyłącznie swojego byłego ucznia, a zaczęła dostrzegać współpracownika.

Im bardziej cofał się w przeszłość, tym bardziej uświadamiał sobie, że wspomnienia z tych lepszych czasów zlały się w jedną rzekę; nie potrafił przywołać szczegółów tych wszystkich normalnych chwil, tak samo jak nie widział już twarzy Lily; bezpowrotnie je utracił i nigdy nie miał odzyskać — przecież nie wchodziło się dwa razy do tej samej wody... Pamiętał za to doskonale, kiedy pierwszy raz poczuł się jak stary belfer: gdy odprawił rocznik 81/82 — pierwszy, który zaczął edukację za jego czasów. Swoją drogą, było to śmieszne uczucie, bo miał wtedy zaledwie dwadzieścia osiem lat. Teraz na karku ciążyło mu dokładnie dziesięć więcej. Nie czuł się staro, ale napięcie, w jakim żył od blisko czterech lat i presja ostatnich sześciu miesięcy w połączeniu z niedawnymi rewelacjami o Insygniach i Najstarszej Różdżce… Coraz mocniej odczuwał to brzemię. Im dłużej o tym wszystkim myślał, tym bardziej chciał, by to wszystko się skończyło — w ten, czy inny sposób.

Gdy nie mógł już wytrzymać w murach Hogwartu, szedł do Hogsmeade, by zasięgnąć wieści wśród odwiedzających miasteczko Śmierciożerców. Jedni udzielali informacji chętnie, inni półgębkiem, ale wniosek nasuwał się jeden: Czarny Pan był praktycznie niedostępny. Nie wzywał nikogo na audiencje, z nikim się nie kontaktował. Można by pomyśleć, że znów zniknął bez śladu, tak jak lata temu, gdyby nie Mroczny Znak, czerniący się na przedramieniu każdego Śmierciożrecy. Wciąż podróżował, w sobie tylko znanych sprawach, o których nikomu nie zamierzał opowiadać.


Mniej więcej dwa tygodnie po śmierci Zgredka Severus uznał, że ukrywanie obecności Fawkesa w lochach robi się coraz bardziej męczące. Chciał mieć pełnię swobody chociaż w swoich własnych komnatach. Jak na razie skrzaty pojawiały się wyłącznie na jego wezwanie, uznając, że nieobecność Zgredka jest tylko tymczasowa. Za każdym razem Snape musiał odsyłać feniksa i ukrywać jego żerdź, nie mówiąc o maskowaniu innych śladów jego obecności, takich jak jego uciążliwe zabawki. Na jego wezwanie odpowiadały różne skrzaty, które na co dzień zajmowały się komnatami profesorów: Szkiełka, Płomyk, Łuska, Wiórek, Sianek… Wiedział, że w momencie, gdy poprosi któregoś z nich o stałą opiekę nad jego komnatami, skrzat zacznie pojawiać się o różnych porach dnia, nad ranem albo wtedy, gdy Snape'a nie będzie w lochach, co w oczywisty sposób spowoduje, że prędzej czy później dowie się o obecności Fawkesa. Te stworzenia były wprawdzie bardzo dyskretne i nie zadawały żadnych pytań, ale Severus nie wątpił, że jak wszyscy słudzy plotkują o tych, którym służą. Przez wzgląd na ostrożność wolał tego uniknąć.

Severus starannie przemyślał kandydaturę następcy Zgredka. Następnie pozbył się Fawkesa (który tym razem bardzo niechętnie opuścił lochy, bo na zewnątrz przez cały dzień wiał porywisty wiatr i siąpiła drobna zimna mżawka) i wezwał skrzata. Tym razem odpowiedział Wiórek. Nie miał dla niego żadnych szczególnych zleceń, ale dla pozoru poprosił go o uzupełnienie drew w kominku i posprzątanie w łazience.

— Czy coś jeszcze, panie dyrektorze, sir? — zapytał gorliwie Wiórek, gdy skończył. Wykonanie wyznaczonych zadań zajęło mu nie więcej niż kwadrans. — Może posprzątać komnaty?

— Dziękuję, nie trzeba. Ale chciałbym, żebyś poprosił Milczka. Mam do niego sprawę.

Skrzat ukłonił się i deportował, chcąc jak najszybciej przekazać jego polecenie, a Severus usiadł w fotelu, by zaczekać. Milczek pojawił się po paru minutach. Był to starszy, chudy skrzat, zerkający na wszystkich nieufnie lekko skośnymi, przymrużonymi oczami.

— Milczku, mam do ciebie prośbę.

Skrzat nadstawił uszu.

— Zapewne wszyscy na dole zauważyliście, że Zgredek… zniknął.

Milczek skinął głową twierdząco.

— Posłałem go z pewną misją. Może mu zająć nieco czasu. Dlatego chciałbym cię poprosić, żebyś pod jego nieobecność zajął się moimi komnatami.

Milczek tylko się ukłonił, nie odzywając ani słowem. Nie był w stanie. Jego dawny pan w porywie gniewu rzucił na niego klątwę, która przecięła mu struny głosowe. Pozostała mu po tym brzydka, nierówna blizna na gardle. Skrzat miał też poszarpane lewe ucho i szramę na czole.

— Liczę na twoją pełną dyskrecję — mówił dalej Snape. — Niejedno już widziałeś w życiu, więc nic, co zastaniesz w tych komnatach, nie powinno cię dziwić.

Chciał wspomnieć o Fawkesie (ułożył nawet wiarygodną historyjkę, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie), ale okazało się, że nie trzeba.

Milczek przekrzywił głowę i wskazał małe czerwonopomarańczowe piórko, poniewierające się obok nóżki fotela. Severus nie zauważył go wcześniej w panującym w lochach półmroku. Niemal się uśmiechnął.

— Tak, na przykład jak to.

Milczek strzelił palcami i piórko w jednej chwili zniknęło. Zasłonił na moment oczy, a potem pokręcił głową, dając do zrozumienia, ze niczego nie widział. Następnie na migi zapytał, czy dyrektor życzy sobie, by podano mu kolację do jego komnaty. Severus potwierdził i skrzat deportował się do kuchni. Cóż, Milczek nie mógł zastąpić Zgredka, ale wyglądało na to, że będą rozumieli się całkiem dobrze.


Dwa tygodnie ferii zleciały w mgnieniu oka. Timowi wydawało się, że dopiero co przyjechał do domu, a tymczasem znów trzeba było pakować bagaż i zbierać się do odjazdu. Jeszcze parę miesięcy temu wydawało mu się, że o tej porze roku będzie się głównie stresować zbliżającymi OWTMami. Teraz jednak okazało się, że niepokoiła go nie tyle perspektywa nadchodzących egzaminów końcowych, co sama konieczność powrotu do szkoły. Bliżej nieokreślony niepokój towarzyszył mu właściwie cały czas, wisząc nad nim jak jakiś wyjątkowo ponury dementor. Wydawało mu się, że rodzinny dom będzie bezpiecznym azylem, oferującym choć chwilę wytchnienia od ponurej szkolnej rzeczywistości. Nic bardziej mylnego. Nawet gdy włóczył się po okolicy z chłopakami z sąsiedztwa, czy siedział z rodziną przy stole, gdzieś z tyłu jego głowy tkwiła niespokojna myśl, że będzie musiał tam wrócić i… jakoś przetrwać.

Kiedy rodzice pytali go o Hogwart, odpowiadał półsłówkami, nie wdając się w szczegóły. Nie wspomniał nic ani o licznych zakazach i nakazach, ani o brutalności Carrowów i o tym, jak wyglądały nadzorowane przez nich szlabany. Właściwie nie wiedział, czemu to przed nimi zatajał. Sam przed sobą tłumaczył, że nie chce, by dodatkowo się martwili; widział przecież, że i bez tego byli zaniepokojeni sytuacją panującą w świecie czarodziejów. Liczne nowe obostrzenia, wprowadzone przez Ministerstwo, negatywnie wpływały na ich pracę zawodową. Przekonanie, że przynajmniej Hogwart jest bezpieczną ostoją, przynosiło im pewną ulgę. Automatycznie zakładali, że tak samo jak w czasach ich młodości, która przypadała na okres pierwszej wojny, szkoła znajdowała się na uboczu wydarzeń. Co więcej, obecność McGonagall i starszej części kadry, zatrudnionej za czasów Dumbledore'a, pozwalała wierzyć, że młodzi czarodzieje są otoczeni dobrą opieką. Nauczyciele nie dopuściliby przecież, żeby stała im się jakaś krzywda… Tim nie miał serca, by pozbawiać ich tych złudzeń. W głębi duszy wiedział jednak, że chciał w ten sposób ukryć własną bezsilność.

Tylko jego starszy brat, Brett, zdawał się wyczuwać, że Tim coś kręci — za dobrze go znał. Pewnie podejrzane wydawało mu się, że okazuje zadziwiającą powściągliwość, jeśli chodziło o relację ze szkolnych rozgrywek quidditcha, o którym przecież normalnie mógł nawijać bez końca, i że niewiele wspominał o tym, co słychać u jego kolegów i jak jego klasa radziła sobie z wymaganiami stawianymi przez belfrów.

W czasie ferii bożonarodzeniowych rodzice i brat usiłowali jeszcze robić dobrą minę do złej gry i starali się nie mówić przy nim zbyt dużo na temat bieżących wydarzeń, tak jakby Tim był małym dzieckiem, które trzeba ochraniać. Teraz większość rozmów jeżeli nie zaczynała się, to kończyła na omawianiu sytuacji politycznej w kraju. Wszyscy byli mocno zmartwieni i nie usiłowali nawet tego zbytnio ukrywać. Brett otwarcie krytykował poczynania Ministerstwa. Stracił stałą posadę po wprowadzeniu ograniczeń w kontaktach z mugolami; małe przedsiębiorstwo, w którym pracował, zajmowało się umagicznianiem przedmiotów mugolskiego pochodzenia, przeznaczonych do codziennego użytku w gospodarstwie domowym. Tak jak dziesiątki innych blisko współpracowało z pośrednikami z niemagicznego świata. Czasami byli to charłacy, a czasami zwykli mugole, którzy nie mieli pojęcia z kim prowadzą interesy. Teraz zostało to mocno ukrócone i utrudnione — jeszcze jedna „dobra zmiana". Mały handel zaczął zamierać, a wiele rodzinnych firm, istniejących od pokoleń, znalazło się na skraju upadłości, bo nie mogło dłużej wytwarzać swoich produktów. Nikt głośno nie mówił, że w kraju panuje stan wyjątkowy, ale wszyscy dokładnie tak się czuli. Najgorsza była chyba jednak wszechobecna niemoc. Ludzie, mocno zastraszeni, bali się zdobyć na jakikolwiek protest. Tak jak w czasach pierwszej wojny każdy wolał schować się w domu i liczyć na to, że uda się doczekać lepszych czasów. Jednak nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy te lepsze czasy nadejdą.


Dzień, w którym musiał wracać do Hogwartu, powitał go pochmurnym niebem i mżawką. Cała rodzina zjadła razem śniadanie, ale Tim zadecydował, że na peron dziewięć i trzy czwarte pojedzie sam. Wilmarowie mieszkali na obrzeżach Barnet, na północy Londynu, niedaleko muzeum RAFu. Cały dworzec King's Cross i jego okolice, z St Pancras włącznie, były objęte strefą antyaportacyjną, która parę miesięcy temu została dodatkowo rozszerzona, więc postanowił udać się tam w mugolski sposób, zwłaszcza że z lokalnej stacji metra miał dobre połączenie. Zresztą podróż transportem niemagicznych stanowiło zawsze pewną atrakcję, a ze względu na panującą sytuację od biedy można było to uznać za symboliczny sposób sprzeciwu wobec obecnej władzy.

Na peronie niby panował zwykły zamęt i rozgardiasz, ale jednak wyraźnie dało się odczuć, że ludzi jest jakoś mniej. Być może było to bardziej widoczne tutaj, niż na niewielkiej stacji w Hogsmeade. Tim dość szybko trafił na Tony'ego Goldsteina, który z cierpiętniczą miną holował dwie młodsze siostry. Potem znalazł swoją dziewczynę, Lisę. Wszyscy wsiedli razem do wagonu na końcu składu. Wilmar, wyglądając przez uchylone drzwi, zaczął wypatrywać Michaela. Nie niepokoił się zbytnio jego nieobecnością, bo przyjaciel miał w zwyczaju wpadać na peron dosłownie na minutę przed odjazdem. Tak było i tym razem. Dochodziła jedenasta, gdy Corner wyskoczył zza barierki jak bogin z szafy i lawirując pomiędzy rodzicami i krewnymi uczniów, którzy przyszli ich pożegnać, w jednej chwili znalazł się przy wagonie.

— To było w ostatniej chwili, co? — zapytał Tim, uśmiechając się lekko i przepuszczając go w drzwiach.

— Eee tam, przecież zostało jeszcze dużo czasu — odparł tamten nonszalancko, nieco tylko zdyszany.

Gwizdek zawiadowcy, który rozległ się niemal dosłownie kilkanaście sekund po tym, jak za Cornerem zatrzasnęły się drzwi, zdawał się przeczyć tym słowom.

Gdy tylko Ekspres Hogwart ruszył, Anthony uznał, że obowiązki starszego brata zostały należycie wypełnione i wobec tego natychmiast przestał zajmować się siostrami. Wspomniał, że musi znaleźć prefekta Roberta Pernella, bo miał do niego jakąś sprawę i już go nie było. Z kolei Lisa poszła do swoich przyjaciółek do przedziału w sąsiednim wagonie. Umówili się, że spotkają się ponowie w porze lunchu.

Tim i Michael zostali we dwójkę. Ruszyli w kierunku początku składu, szukając znajomych twarzy. W jednym z przedziałów dostrzeli Terry'ego, który był intensywnie zajęty swoją dziewczyną, która najwyraźniej bardzo się za nim stęskniła w czasie dwóch tygodni rozłąki. Zgodnie go ominęli. Kawałek dalej trafili na Longbottoma i Finnigana.

— Można? — zapytał Tim, wtykając głowę w uchylone drzwi.

— Jasne, siadajcie — odparł Neville.

Gry razem z Michaelem zajmowali miejsca naprzeciwko Gryfonów ktoś przystanął na korytarzu. Wilmar spostrzegł, że to Hanna Abbott z Hufflepuffu. Zauważyła Neville'a i w pierwszym momencie zrobiła taki ruch, jakby zamierzała wejść do środka. Porzuciła jednak ten zamiar, gdy dostrzegła, że w przedziale znajduje się więcej osób. Tim powstrzymał uśmiech. Longbottom był tak nieświadomy jej zainteresowania, że było to aż prawie że niewiarygodne.

Nikt z nich raczej nie skakał z radości, że wraca do szkoły, ale Neville sprawiał wrażenie najbardziej przygnębionego z nich wszystkich.

— Stało się coś? — zagadnął go Michael. — Masz taką grobową minę… Co, ropucha ci zginęła? — spróbował zażartować.

— Nigdzie nie ma Ginny — powiedział Longbottom.

— Może usiadła z dziewczynami ze swojego roku? — zasugerował Finnigan.

— Byłem na peronie chyba z pół godziny przed odjazdem pociągu, bo moja babcia ma obsesję na punkcie punktualności. Kiedyś spóźnili się na pociąg, bo mój t… No, bo za bardzo się grzebali — powiedział, nie precyzując, kto dokładnie się spóźnił i przez kogo. — No więc zawsze przychodzimy wcześniej. Musiałbym ją zauważyć. Siedziałem przy samej barierce.

— Myślisz, że coś jej się stało? Chyba nie porwali jej, jak Luny? — zaniepokoił się Tim.

Neville pokręcił głową przecząco.

— Ojciec ją odebrał. Wyszliśmy razem z dworca. Ale… jak jechaliśmy do Londynu pociągiem, to powiedziała coś takiego… Że nie wie, czy w ogóle wróci. Czegoś musiała się domyślać. Zresztą… Moja babcia też mówiła, że nie powinienem wracać do szkoły.

— Jakoś przetrzymamy te trzy miesiące… — mruknął Tim. — A potem… — zawahał się.

— A potem co? — burknął Seamus.

— A potem będzie gorzej. Mój stary mówił, że ta zgraja ksenofobów wpędzi nas w kłopoty. I w kryzys. Czarodzieje nie są samowystarczalni, wielu rzeczy się u nas nie wytwarza.

Finnigan spojrzał na niego jakoś przychylniej.

— Moja matka mówi to samo.

Rozmowa zeszła na bardzo ponure tematy. Wydawało im się, że świat, jaki znali, może runąć w każdej chwili. Żaden z nich nigdy nie interesował się zbytnio polityką, a teraz dyskutowali o zasłyszanych od rodziców i opiekunów poczynaniach Ministerstwa i projektach różnych dziwacznych i niedopracowanych ustaw, mających głównie na celu ograniczenie kontaktu z mugolskim światem i dostępu do mugolskich produktów w ogóle. W „Proroku" głoszono różne propagandowe hasła, takie jak „Przez transmutację do samowystarczalności", a przecież każdy wiedział, że transmutacją nie da się załatwić wszystkiego. Społeczeństwo czarodziejów nie było nawet w stanie samodzielnie wytworzyć wystarczającej ilości żywności.

Koło południa przy ich przedziale pojawiła się starsza kobieta z wózeczkiem, sprzedająca przekąski. Przynajmniej to się nie zmieniło. Dołączyły do nich dziewczyny: Lisa i Padma ze swoją siostrą, Parvati. Razem zjedli lunch: zabrane z domu kanapki i zakupione paszteciki z dyni i czekoladowe żaby. Lisa częstowała wszystkich ciasteczkami, upieczonymi przez jej mamę. Po posiłku Seamus wyciągnął talię eksplodującego durnia i rozegrali parę partii. Przez moment było tak jak dawniej, beztrosko i nawet wesoło. Ale potem znów ktoś zaczął wiadomy temat. I każdy miał do opowiedzenia jakąś nieciekawą historię. Matka Seamusa, tak samo jak Brett, straciła pracę — blisko współpracowała z mugolskim biurem turystycznym. Ojciec Micheala, który często podróżował na kontynent w celach służbowych, za każdym razem musiał wypełniać stosy formularzy, żeby w ogóle otrzymać świstoklik. Babcię Neville'a nachodzili autorzy, którzy twierdzili, że łamie ustawy tajności, magicznie wspomagając wzrost kwiatów w ogrodzie (chociaż jak dotąd nikomu to nie przeszkadzało; a już na pewno takimi rzeczami nigdy nie zajmowali się aurorzy). Ojciec Padmy i Parvati też miał jakieś nieprzyjemności i już kilkukrotnie wzywano go do Ministerstwa, choć rodzina Patilów była magiczna od pokoleń.

Do Hogsmeade dotarli w bardzo kiepskich nastrojach. Szkocka pogoda tylko je pogorszyła. Na peronie hulał zimny porywisty wiatr. Tak samo jak w Londynie tutaj też drobny marznący deszczyk.

Profesor Grubbly-Plank dreptała tam i z powrotem, wyraźnie zniecierpliwiona. Pociąg przybył do Hogsmeade z drobnym opóźnieniem.

— Z życiem, z życiem — poganiała ich. — Testrale się niepokoją.

Powozy już na nich czekały, stojąc w długim szeregu wzdłuż drogi przy stacji. Wsiedli do jednego z nich we czwórkę, razem z Michaelem, Lisą i Parvati. Nie rozmawiali zbyt wiele po drodze. Każde po cichu zastanawiało się, jak będzie wyglądać ten ostatni kwartał.

Powóz zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem przed wejściem do Hogwartu. Z uchylonych drzwi padał krąg światła, ale nie roztaczał poczucia bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie. Uczniowie zabrali swoje podręczne bagaże i weszli do wielkiego, ponurego zamku, czując się, jakby wracali do więzienia.


W poniedziałek rano Severus z większą niż zwykle uwagą przyglądał się stołowi należącemu do domu Slytherinu. Draco wrócił wczoraj normalnie, razem z resztą uczniów, o czym dowiedział się od Filcha, którego od razu wysłał na przeszpiegi.

Snape wyczekał na odpowiedni moment, grzebiąc łyżką w resztkach swojej owsianki. Gdy zauważył, że grupka uczniów z siódmego roku zaczyna zbierać się do wyjścia, odstawił filiżankę z niedopitą herbatą i sam również podniósł się ze swojego miejsca za stołem nauczycielskim. Malfoy, nawet jeśli dostrzegł, że dyrektor się do niego zbliża, znajdował się zbyt daleko od wyjścia, by szybko się ulotnić.

— Draco, chodź z mną, chciałbym zamienić z tobą słowo — powiedział Snape, podchodząc do siódmiorocznych Ślizgonów.

Malfoy spojrzał na niego spode łba, ale usłuchał. Zabrał swoją torbę i posłusznie powlókł się za nim.

O tej porze w holu i na korytarzach kłębiło się sporo uczniów, zmierzających na lekcje. Severus nie chciał, by ktoś ich podsłuchał, więc poprowadził Draco do pokoju nauczycielskiego, ignorując śledzące ich ukradkowe zaciekawione spojrzenia. Chłopak przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Dopiero, gdy zamknęły się za nimi drzwi komnaty, rzucił dość obcesowym tonem, jakim z pewnością nie należało zwracać się do dyrektora:

— Długo to potrwa? Mam teraz obronę przed czarną magią…

— To się trochę spóźnisz — odparł Snape chłodno. Zamknął drzwi zaklęciem, nie chcąc, by ktoś im przeszkadzał. — Usprawiedliwię cię przed profesorem Carrowem. Usiądź. — Wskazał pobliski stolik i dwa niskie fotele, zajmując ten, który był zwrócony do plecami do okna. W ten sposób mógł obserwować twarz młodego Malfoya, podczas gdy jego własna pozostawała skryta w cieniu.

Poczekał, aż Draco usiądzie, mimochodem przypominając sobie ich rozmowę sprzed ponad pół roku. Wtedy młody Malfoy na każdym kroku demonstracyjnie okazywał swoje niezadowolenie. Teraz był raczej przygaszony, chociaż Severus przypuszczał, że początkowo będzie usiłował kąsać, niczym wąż, któremu pozostało jeszcze trochę jadu w kłach. Tak przynajmniej zrobiłby Lucjusz, a jednak w wielu kwestiach Draco był aż nazbyt podobny do swojego ojca.

— Słyszałem o tym, co wydarzyło się w twoim domu trzy tygodnie — zaczął Snape.

— I co, pewnie jest pan zadowolony z takiego obrotu sprawy? — rzucił chłopak, patrząc na niego z hardą nienawiścią.

— Bacz na słowa, Draco. I nie, nie jestem. Powiedziałem ci to już kiedyś, i powtórzę jeszcze raz: wbrew temu, co sądzisz, nie jestem wrogiem twojej rodziny.

— A co, może jeszcze pan powie, że jest przyjacielem? — sarknął Malfoy.

— Obecnie twój ojciec nie ma chyba zbyt wielu przyjaciół — stwierdził Snape dość brutalnie. — Powinien się cieszyć, że w ogóle jeszcze żyje.

Draco zmierzył go złym spojrzeniem. Przez moment wydawało się, że chłopak wybuchnie gniewem i zechce wyładować na nim całą nagromadzoną frustrację. Ale nic takiego nie nastąpiło. Niespodziewanie jakby zapadł się w sobie. Cała złość gdzieś z niego uleciała. Opuścił głowę, szukając czegoś wzrokiem pod stolikiem i rzekł cicho:

— Pan coś chciał ode mnie, tak? O co chodzi?

— Powiedz mi, co dokładnie się wtedy stało.

Draco, choć trochę niechętnie, streścił mu przebieg wypadków w Dworze Malfoyów podczas tamtej pamiętnej nocy. Jego relacja zasadniczo pokrywała się z tym, co Severus wiedział już od Czarnego Pana i od Dołohowa. Młody Malfoy ujawnił jednak pewien intrygujący szczegół.

— Ciotka… myślała… podejrzewała, że to Potter jest z nimi. Chciała, żebym to potwierdził, ale… ja nie byłem pewien. — Pobladł trochę, gdy uświadomił sobie, co właśnie powiedział i komu. Chyba sam sobie zdawał sprawę z tego, jak kulawe było to kłamstwo, ale Snape mu nie przerwał, ani nie dał do zrozumienia, że domyśla się prawdy. — Czarny Pan… on był wściekły. Naprawdę wściekły. Przez chwilę myślałem, że on nas wszystkich… — Przełknął ślinę i wymamrotał. — Ojciec… błagał go o litość. I Czarny Pan… powiedział, że daje mu ostatnią szansę. I że kolejnej nie będzie. Zabronił ojcu opuszczać dom. Ciotce Bellatriks tak samo. Ani ona, ani wuj Rudolfus nie mogą się ruszyć ze swojego dworu, chyba że Czarny Pan wezwie ich osobiście.

Severus tylko pokiwał głową. Lucjusz miał nieprawdopodobnie dużo szczęścia. Czarny Pan rzadko wybaczał porażki, a jeszcze rzadziej chciał słuchać jakichkolwiek tłumaczeń sług, które go zawiodły.

— Niech pan powie… — wymamrotał chłopak. — Co teraz będzie? Z nami wszystkimi?

— Nie potrafię ci powiedzieć, Draco. Wszystko zależy od tego, jak szybko Potter zostanie schwytany — stwierdził Snape, jednocześnie modląc się w duchu, by ten lekkomyślny Gryfon i jego wesoła kompania zaczęli zachowywać się ostrożniej i przestali włazić w ręce Śmierciożercom. Zwłaszcza, że to on musiał dopaść ich pierwszy. — Ale tak długo, jak będziesz w Hogwarcie, nic ci nie grozi. To najbezpieczniejsze miejsce — stwierdził, naprawdę wierząc w to, co mówił. Nic nie wskazywało na to, by zamek miał znaleźć się w centrum wydarzeń.

Nie mógł wtedy wiedzieć, jak bardzo się mylił.


— … mugole są prymitywni, głupi i brudni, nawet rąk porządnie myć nie potrafią! — perorowała Carrow z zapałem. — Niszczą wszystko, czego się dotkną, Zdołali nas zepchnąć do podziemia, bo są niezwykle liczni, jak mrówki, ale już niedługo wszystko się zmieni i wrócimy do właściwego porządku rzeczy.

Lekcja mugoloznastwa ciągnęła się niemiłosiernie. Tim co jakiś czas podnosił wzrok, by zerknąć na Śmierciożerczynię, symulując, że słucha tego, co wygadywała, ale tak naprawdę mało co do niego docierało. Niezbyt dobrze spał poprzedniej nocy. Aż do wczesnych godzinnych porannych dręczył go uciążliwy, powracający koszmar. Śniło mu się, że jest uwięziony w jakimś ciemnym tunelu, z którego nie potrafił znaleźć wyjścia. Dopiero koło piątej nad ranem udało mu się zdrzemnąć. Przebrnął jakoś przez poranne lekcje, ale właśnie teraz, wczesnym popołudniem, przyszedł kryzys i zaczął najbardziej dotkliwie odczuwać niedobory snu. Głowa sama opadała mu nad ławką. Nie znosił tego uczucia. Starając się jakoś utrzymać kontakt z rzeczywistością, zaczął skrobać piórem drobne rysuneczki na marginesie, udając, że robi notatki. Na pergaminie kolejno pojawiały się kreski, kółka, kropeczki rozmieszczone w równiutkich odstępach, poprzedzielane rozmaitymi przedziwnymi zawijasami… Nagle uświadomił sobie, że te bazgroły trochę przypominały rysunki taktyczne Oliwera Wooda. Gdy Tim był na piątym roku, jakoś tak się złożyło, że trening Krukonów wypadał zaraz po Gryfonach. Raz czy dwa zdarzyło się, że Wood, który w ostatniej fazie rozgrywek bywał nieźle zakręcony, zapomniał zetrzeć z tablicy swoje genialne rozrysowane zagrania taktyczne. Wilmar od bardzo dawna nie myślał o Oliwerze, ale teraz zaczął się zastanawiać, gdzie on teraz był. Ostatni raz widział go przed finałem Mistrzostw Świata w quidditchu. Zamienili wtedy parę słów. Wood mówił, że interesowały się nim dwa różne kluby, z pierwszej i z drugiej ligi. Tim jeszcze nie tak dawno sam myślał o karierze w profesjonalnym quidditchu, ale teraz nagle wydawało mu się to niepoważne. To nie był dobry czas na zajmowanie się sportem, nie mówiąc o snuciu jakichkolwiek planów na przyszłość.

Z trudem dobrnął do końca lekcji, z ulgą myśląc o nadchodzącym weekendzie, pomimo rysującej się perspektywy wkuwania do egzaminów i konieczności napisania wypracowania na kolejną lekcję mugoloznastwa na temat: „Podaj przynajmniej pięć przykładów udowadniających tezę, że mugole stanowią podgatunek człowieka" (Carrow wyraźnie się rozkręcała, jeśli chodziło o prowadzenie zajęć). Mimo to wydawało się, że pierwszy tydzień zajęć po przerwie międzysemestralnej skończy się bez większych ekscesów.

Przed powrotem do wieży Ravenclawu wstąpił do biblioteki po książki, których potrzebował na owutemowe zajęcia z zaklęć. Pod wpływem impulsu wypożyczył jeszcze „Opowieści niewiarygodne", uznając, że przyda się trochę popularnonaukowej lektury w ramach odskoczni. Ostatecznie nie można było się ciągle uczyć.

Szedł powoli korytarzem, kartkując „Opowieści". Przystanął w pobliżu wyjściu na wewnętrzny dziedziniec, bo oczywiście nie mógł się powstrzymać, by nie zagłębić się w lekturze rozdziału o Latających Holendrach i nawiedzonych statkach, a chodzenie, jak wiadomo, czytaniu nie sprzyja. Zwłaszcza część o „Titanicu", którego widmo pojawiało się na wodach Atlantyku co roku w nocy 14 kwietnia, robiła wrażenie. Echo wydarzeń sprzed ponad osiemdziesięciu lat odcisnęło się tak mocno w sferze magicznej, że za każdym razem duch statku wykonywał ten sam rozpaczliwy manewr skrętu na bakburtę, próbując wyminąć górę lodową, która znalazła się na jego kursie. Zawsze jednak czekało go spotkanie z przeznaczeniem. Książka jednoznacznie sugerowała, że załoga transatlantyku nigdy nie miała zaznać spokoju — ich duchy wiecznie odtwarzały ten sam scenariusz, próbując uniknąć katastrofy. Sama myśl o tym była dość przerażająca.

W pewnym momencie Tim przypadkowo uniósł wzrok i pomiędzy kolumienkami krużganka dostrzegł Michaela, Neville'a i Hannę Abbott, stojących na przeciwległym krańcu dziedzińca. Przez moment przyglądał im się bezmyślnie; jakaś część jego świadomości wciąż była skupiona na tym, co dopiero przeczytał. Wielu uczniów przychodziło tutaj, by się przewietrzyć, zwłaszcza odkąd opuszczanie zamku bez pozwolenia zostało ukrócone, jednak ta trójka nie wygląda tak, jakby zamierzała się przespacerować. Wszyscy wydawali się bardzo poruszeni, a Hanna sprawiała wrażenie bliskiej łez. Wilmar przez moment zastanawiał się czy do nich nie podejść, ale nim zdążył się namyślić, jego przyjaciel odszedł od pozostałej dwójki, potrząsając gniewnie głową, jakby nie mógł pogodzić się z tym, czego się od nich dowiedział. Wyszedł jednym z bocznych wyjść z dziedzińca.

Tim schował książkę do torby i popędził za nim, okrążając krużganek. Zawołał go nawet, ale Corner chyba go nie usłyszał. Wilmar doścignął go dopiero przy schodach.

— Hej, stary, co się stało? Widziałem, że rozmawiałeś z Nevillem i Hanną. Co ci powiedzieli?

Michael drgnął i spojrzał na niego niezbyt przytomnym wzrokiem.

— Te świnie... Masz pojęcie, co oni zrobili? — wycedził, z trudem hamując furię.

— Kto? O czym ty mówisz?

— Carrowie. — Niemal wypluł to znienawidzone nazwisko. — Te ścierwojady złapały malucha z pierwszego roku, zawlekli do lochów i zakuli go tam w łańcuchy.

— Co takiego? — zapytał Wilmar ze zdumieniem. To wydawało się przegięciem, nawet jak na Carrowów. — Jesteś pewien?

— Tak. To Leighton Blackfriars. Zapodział się gdzieś po południu, po lekcjach. Siostra zaczęła go szukać i wszystkich wypytywać, no i dowiedziała się od kogoś, że Carrowowie go capnęli. — Zacisnął pięści z bezsilnej złości. — Hanna z nią rozmawiała. Dziewczyna poszła do Carrowów, błagała, prosiła, ale tylko ją spławili.

— A co na to inni nauczyciele? Czy Sprout o tym wie? Próbowała rozmawiać z nią? Albo z McGonagall?

Michael spojrzał na niego z politowaniem.

— Myślisz, że Carrowowie posłuchają którejkolwiek z nich? Zakładając, że któraś w ogóle spróbowałaby coś zrobić? Będą załamywać ręce i tyle. Jak zwykle zresztą.

— Ale co mógł zrobić taki dzieciak? — Wilmar zaczął zastanawiać się na głos. — Dlaczego złapali akurat jego?

— Przecież dobrze wiesz, jak oni działają. Myślisz, że potrzebują jakiegoś powodu? — żachnął się Michael.

Ale Tim był przekonany, że musiał istnieć jakiś powód. Dotychczas poprzestawali na Cruciatusach. Zastosowanie kary, rodem ze średniowiecza, wydawało się niewiarygodne. Wprawdzie Filch często powtarzał, że nieposłusznych uczniów powinno się zakuwać w łańcuchy albo w dyby, ale nikt nigdy tego gadania nie brał na poważnie. Czym mógł narazić się pierwszoroczny, który nigdy nie miał nic wspólnego z wywrotową działalnością starszych uczniów?

— Trzeba coś zrobić — powiedział z ponurą determinacją Michael.

Tim poczuł nagły przypływ niepokoju. W jego umyśle pojawiło się nagle jakieś skojarzenie. Może wcale nie chodziło o tego dzieciaka...

— Posłuchaj — powiedział, kładąc przyjacielowi rękę na ramieniu. — Im właśnie o to chodzi. To musi być pułapka. Na was. Na Gwardię — dodał przyciszonym tonem, rozglądając się dookoła. W pobliżu nie było wprawdzie żadnych innych uczniów, ale ściany mogły mieć uszy. — Nie rób nic głupiego.

— Daj mi spokój — warknął Michael, odtrącając jego dłoń. — Mamy tak zostawić tego dzieciaka?

— Wypuszczą go. Muszą.

— Tylko ciekawe w jakim stanie. W końcu kogoś zabiją.

— Michael, to nie są przelewki. Nie rób żadnych gwałtownych ruchów — ostrzegł go Tim, widząc wyraz jego twarzy.

Corner nie odpowiedział.


Do wieży Ravenclawu wrócili razem. Nie rozmawiali już o tej sprawie, ani przez resztę popołudnia, ani podczas kolacji. Po posiłku Michael niepostrzeżenie odłączył się od przyjaciół i gdzieś zniknął. Terry i Tony, którzy również już o wszystkim wiedzieli, byli zaniepokojeni całą sytuacją tak samo jak Tim. Cała ich trójka usiadła w pokoju wspólnym, wyglądając powrotu Michaela. Corner, gdy się na czymś zafiksował, przestawał myśleć trzeźwo — nikt z ich grona nie miał co do tego wątpliwości. Pewnie, że szkoda było dzieciaka, który nikomu niczym nie zawinił, ale wszyscy zgadzali się co do tego, że to jakiś podstęp ze strony Śmierciożerców. Cała ta akcja wydawała się zbyt grubymi nićmi szyta.

Corner wrócił grubo po ósmej. Wszyscy zgromadzeni w pokoju wspólnym usłyszeli, jak kołatka przy drzwiach zadaje pytanie swoim melodyjnym głosem:

— Gdzie spoczywają skarby i wraki?

— W głębinach — padła odpowiedź.

— Bardzo dobrze — oświadczyły drzwi łaskawie.

Corner nie zdążył nawet dobrze wejść do środka. Natychmiast rzuciła się na niego prefektka, Siobhan O'Brian, która chyba czatowała na jego powrót, bo natychmiast zerwała się ze swojego fotela. Jakimś tajemniczym sposobem zawsze wiedziała, kogo nie było w wieży przed wyznaczoną odgórnie godziną powrotu.

— Gdzieś ty się włóczył? — zapytała inkwizytorskim tonem, zastępując Michaelowi drogę.

— Nie twoja sprawa — burknął tamten.

— Będzie moja, jak Carrowowie dobiorą się do całego domu. Czy do ciebie nic nie dociera, na wielką Rowenę? — warknęła.

— Nie rzucaj się tak, bo ci żyłka pęknie — odparował Corner.

— Michael, trochę grzeczniej — storpedował go Robert Pernell, przystając obok nieposiadającej się z oburzenia koleżanki. — Wiesz, że nie czepiamy się ciebie, bo mamy takie widzimisię, tylko dlatego, że jest jak jest. Na przyszłość wracaj na czas, dobra?

Michael tylko posłał im gniewne spojrzenie. Ominął dwójkę prefektów i poszedł na górę do dormitorium, nawet nie spoglądając w stronę stolika w kącie, przy którym siedzieli jego przyjaciele.

Całą ich trójka natychmiast ruszyła za nim. Już od progu Goldstein i Boot zarzucili go pytaniami, próbując się dowiedzieć, gdzie się podziewał.

— Byłem się trochę rozejrzeć — przyznał Michael. — Sprawdzić, co z tym dzieciakiem.

— Wiesz, gdzie go trzymają? — zapytał Tony.

— Nie do końca. Znaczy, myślę, że gdzieś w tych starych lochach. Tam jest dużo nieużywanych pomieszczeń. Wlazłem tam, ale Filch mnie przegonił. No więc myślę, że Carrowowie kazali mu pilnować tamtych korytarzy. Teraz nie da rady nic zrobić.

Zapadło ciężkie milczenie. Tony i Terry, chociaż przecież też należeli do Gwardii, wydawali się jakby nieco mniej zdeterminowani niż Michael.

— Słuchaj, naprawdę kiepska sprawa z tym dzieciakiem, ale… To trochę grubsza afera niż malowanie napisów na murach czy… — zaczął Boot i nagle zamilkł, zdając sobie sprawę, że jest wśród nich ktoś nie do końca wtajemniczony. Wilmar puścił to mimo uszu. Przez cały wieczór zastanawiał się, jak można by znaleźć wyjście z tej fatalnej sytuacji.

— Wiecie… — zaczął z wahaniem. — Można by pogadać z Grubbly-Plank. Ona ma na nich jakichś sposób. Jeszcze przed feriami ładnie ustawiła Carrowa do pionu.

Michael spojrzał na niego tak, jakby urwał się z księżyca.

— Nie bądź śmieszny. Diabli wiedzą, czy to nie jakaś wtyczka od Śmierciożerców. Podejrzanie szybko udało się ją ściągnąć.

— Przecież Dumbledore ją zatrudniał w poprzednich latach — zauważył Tim racjonalnie.

— Zdaje się, że Dumbel zatrudniał wszystkich nauczycieli. I jeden z nich strzelił w niego Avadą. Nie wierzyłbym więc aż tak bardzo w jego osądy. Nikt nam nie pomoże, musimy działać sami — stwierdził Corner z tym samym oślim uporem, który już niejednokrotnie wpędzał go w kłopoty.

— Niektórych spraw nie da się załatwić różdżką, wiesz? — zirytował się Tim.

— A innych nie da się w żaden inny sposób — odparował Michael.

Pogadali jeszcze o całej sprawie, ale niczego nie ustalili. Wszyscy poszli spać mocno źli na siebie nawzajem, na sytuację i na życie w ogóle. Tim, kompletnie padnięty po ostatniej nocy, spał jak zabity. Terry i Tony zaś zawsze mieli mocny sen; cała wieża mogłaby się zawalić, razem z przyległościami, a oni nawet nie zwróciliby na to uwagi. W czasach, gdy trenowali quidditcha stanowiło to dość konkretny problem. Przez długi czas jedynym skutecznym sposobem na doprowadzenie ich do stanu używalności był budzik-rogogon, który w dość brutalny sposób rzucał się na śpiochów, gryząc ich w uszy i nosy, a po ustawieniu którejś kolejnej drzemki zaczynał nawet bić skrzydłami i walić w głowę kolczastym ogonem. Cudowny budzik został jednak w końcu zepsuty przez Boota, który pewnego razu, rozespany, z irytacją cisnął nim mocno o ścianę. Po tym wydarzeniu rogogon, najwyraźniej śmiertelnie obrażony, odmówił usług i nie pozwalał już ustawić godziny na czasomierzu, który miał zamocowany na szyi. Dla Wilmara zaś, jako kapitana drużyny, nadeszły ciężkie czasy, bo codziennie tracił co najmniej kwadrans na wyciąganiu tej opornej dwójki z łóżek.

Teraz zaś wszystkie te okoliczności ułatwiły Michaelowi wprowadzenie w życie swojego planu. Poczekał, aż inni uczniowie w wieży Ravenclawu usną i nocą po cichutku wymknął się z dormitorium.


Severus przewracał się z boku na bok, bezskutecznie próbując zapaść w sen. Idealnie parszywe zakończenie równie kiepskiego dnia. Właściwie od samego rana nie miał nic konkretnego do roboty, co wprawiło go w silną irytację. Po raz nie wiadomo który raz z rzędu omówił bieżącą sytuację z portretem Dumbledore'a, który wprawdzie pokiwał współczująco głową, ale okazał się zupełnie bezużyteczny, jeżeli chodziło o jakąś doraźną pomoc. Za to inne portrety dawnych dyrektorów wciąż były mocno na niego obrażone za rzucenie zaklęcia zagłuszającego. Fineas Nigellus, o nic nie pytany, rzucił w przestrzeń, że teraz to najlepiej się powiesić, a Dilys Derwent, niby to mimochodem wspomniała coś o tym, jaką to cnotą jest czekanie. Wobec tego Snape zrozumiał, że ma czekać, aż Czarny Pan zdecyduje się ukręcić mu łeb — byli dyrektorzy dość jasno dali mu do zrozumienia, że niezbyt dobrze mu życzą. Po południu, nie mogąc wreszcie znieść tej bezczynności, wyszedł na długi spacer. Przeszedł się ścieżką nad jeziorem i wzdłuż skraju Zakazanego Lasu. Nie śmiał zapuścić się głębiej — cały czas towarzyszyła mu myśl, że w pobliżu mógł czaić się Hagrid, który teraz z pewnością rozerwałby go na sztuki, gdyby tylko trafiła mu się ku temu okazja. Każdy szelest, trzask gałązki czy nagle zrywający się do lotu ptak z gałęzi sprawiał, że nerwy miał napięte jak postronki — jeszcze bardziej niż dotąd, o ile w ogóle było to możliwe.

Nie miał ochoty wracać do zamku na kolację, wobec tego wieczorem zszedł do Hogsmeade. Ponownie odwiedził „Świński Łeb" i pozostał tam aż do północy, licząc na to, że może znów spotka Dołohowa albo kogoś z wewnętrznego kręgu, kto będzie mógł mu dostarczyć jakichś użytecznych informacji. Zmitrężył jednak sporo czasu i niewiele wyniósł z konwersacji z obecnymi tam Śmierciożercami. Wszyscy byli młodzi, tyleż zaangażowani w sprawę, co słabo poinformowani. Wiedzieli niewiele, a mówić o tym, co wiedzą, chcieli jeszcze mniej, najwyraźniej obawiając się, że wyżej postawiony Śmierciożerca ich sprawdza. Severus dość szybko zorientował się, że umówili się tutaj na jakiś pokątny handelek na boku. Dopiero gdy wyraźnie dał im do zrozumienia, że go to nie interesuje, zdecydowali się cyknąć jakimiś wiadomościami, ale zasadniczo pokrywało się to z tym, co już słyszał z innych źródeł. Gdy pierwsze lodu zostały przełamane, młodzi Śmierciożercy uparli się, by postawić mu Ognistą. Snape nie mógł odmówić. Później przez blisko godzinę musiał wysłuchiwać ich przechwałek i bezsensownej paplaniny. Polowanie na mugoli i szlamy — Severusowi cierpła skóra za każdym razem, gdy słyszał to słowo — stanowiło najwyraźniej ich ulubioną rozrywkę. W dodatku jeden z nich uparcie zwracał się do niego „panie profesorze", co szalenie go denerwowało.

Do Hogwartu wrócił koło wpół do pierwszej w nocy. Nie miał pojęcia o planie Carrowów, którzy w czasie ferii mieli niestety aż nazbyt dużo czasu na to, by wymyślić pułapkę na Gwardię, wychodząc z założenia, że wredne plany nie uknują się same. Ośmieleni tym, że Snape większość czasu przesiadywał w lochach albo w dyrektorskim gabinecie, mało interesując się tym, co działo się w szkole, uznali, że najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Zwłaszcza, że zbliżał się koniec roku szkolnego; wyobrażali sobie, że Czarny Pan będzie zainteresowany tym, jak radzą sobie na stanowiskach i z tłumieniem buntu w szkole.

Pomimo ogólnego zmęczenia, nie potrafił wyciszyć się na tyle, by spokojnie usnąć. W głowie wciąż kotłowały mu się strzępy różnych oderwanych myśli. Odpływał na moment, po to tylko, by zaraz się obudzić. Gdy wreszcie zapadł w głębszy sen, zaczęły dręczyć go dziwne majaki. Śnił mu się kruk, siedzący na parapecie okiennym. Niebieskoszare światło poranka sączyło się do środka komnaty, obrysowując blaskiem ciemną sylwetkę ptaka, który przyglądał mu się paciorkowatymi oczkami.

Później, nie wiadomo w jaki sposób, znalazł się na przyzamkowych błoniach. W dłoni ściskał pomarańczowe pióro feniksa. Wiedział, że tak długo, jak będzie je miał ze sobą, nic mu nie grozi. Szedł w stronę Zakazanego Lasu. Chmara kruków krążyła wysoko nad nim, kracząc złowróżbnie, tak jakby chciały wykrzyczeć jakieś ostrzeżenie.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi zagłębiał się w las, zmagając się z towarzyszącym mu uczuciem silnego niepokoju. Zarośla zaczepiały o jego pelerynę, a ciemne korony drzew, rozpościerające się wysoko ponad jego głową, przysłaniały blade słońce, skryte za cienką, szarą powłoką chmur. Zewsząd otaczał go wilgotny chłód. Mgła snuła się przy ziemi, gęstniejąc z każdą chwilą. A on szedł, i szedł, pozornie bez celu.

Nagle w oddali, pomiędzy drzewami, dostrzegł błysk białobłękitnej poświaty, jaśniejącej wokół Patronusa.

— Lily? — wyszeptał, gdy ujrzał tak dobrze znaną mu sylwetkę białej łani.

Wydawało się, że Patronus spojrzał na niego obojętnie. Odwrócił się i zniknął za ciemnymi, chropowatymi pniami drzew.

Przyspieszył kroku, ale nie mógł go dogonić. Nagły powiew wiatru wyrwał mu pióro feniksa z dłoni. Nie zdołał go złapać. Zatrzymał się pośrodku mrocznego lasu, coraz bardziej zagubiony, a mgła, zimna i mokra, gęstniała z każdą chwilą. Nie wiedział, jak długo błądził, nim trafił na niewielką polanę. Na jej środku znajdowało się małe, skute lodem jeziorko.

Tuż nad jego brzegiem stała kobieta w zwiewnej, białej sukni. Była odwrócona do niego plecami, ale rozpoznał ją po rudych włosach i po sylwetce. Podszedł do niej z mocno bijącym sercem. Bał się cokolwiek powiedzieć. Bał się nawet oddychać.

Gdy znalazł się o parę kroków od niej, kobieta powoli odwróciła się ku niemu. Cofnął się gwałtownie, zdjęty przerażeniem.

Lily nie miała twarzy. Wpatrywał się w pustkę, w nicość. Później nie był sobie w stanie przypomnieć, jak dokładnie wyglądała. Pamiętał tylko uczucie silnego lęku.

Zjawa powoli wyciągnęła w jego stronę rękę, która nagle przeobraziła się w dłoń Czarnego Pana. Wyraźnie widział jego długie, cienkie palce, przypominające odnóża ogromnego, białego pająka.

Witaj, Severusie. Rad jestem, że tak szybko odpowiedziałeś na moje wezwanie.

Odwrócił się, i zaczął uciekać na oślep, przedzierać się przez splątaną, duszącą gęstwinę. Oślizgłe pnie drzew i nachylające się nisko konary wyciągały się ku niemu jak zimne, wyciągnięte w błagalnym geście dłonie… po tylko, by nagle zamienić się w węże. W syczące, wściekle wijące się kłębowisko. Jeden z nich, o ciemnozielonym cielsku, grubym jak ludzkie udo, z nieprawdopodobną wręcz szybkością skoczył w jego stronę, szeroko otwierając paszczę. Severus uniósł różdżkę, by spróbować jakoś zasłonić się zaklęciem tarczy, ale spóźnił się o ułamek sekundy. Błysnęły długie, ostre kły.

Obudził się gwałtownie ze ściśniętym gardłem i nieprzyjemnym wrażeniem, jakby coś ciężkiego przygniatało mu pierś.

Wyplątał się z nieprzyjemnie wilgotnej, chłodnej pościeli. Poduszka była mokra od potu. Przetarł twarz i odruchowo spojrzał w stronę okienka pod sufitem. Było jeszcze zupełnie ciemno, musiała być trzecia albo czwarta nad ranem. Zbyt wcześnie by wstawać.

Zwykle nic mu się nie śniło. Albo po prostu nie pamiętał swoich snów. Ten był jednak aż zanadto realistyczny. Wiedział, że szczegóły wkrótce ulecą z jego pamięci. Nie mógł się jednak pozbyć uczucia silnego niepokoju.

Długo siedział bez ruchu, nie zapalając świecy, po prostu wpatrując się w ciemność.

c.d.n.