Kochani,

Minęło sporo czasu i napisanie tego krótkiego fragmentu było dla mnie dużym wyzwaniem, ale udało się. W zamierzeniu rozdział miał być dłuższy, ale po stwierdzeniu, że rozwinięcie wszystkich wątków mogłoby trwać kolejnych parę miesięcy - dodaję to, co mam.

Jak zwykle dziękuję za wszystkie motywujące komentarze, za wiadomości i za to, że mnie wspieraliście w pisaniu. Tym razem nie będę wszystkich wymieniać, ale każdy wie, że piszę to właśnie do niego :)

Smacznego!


(Summer's almost gone)

Summer's almost gone
We had some good times
But they're gone
The winter's comin' on

Kim był James Potter?

Bywał pyszałkiem, sprawiającym wrażenie Władcy Wszechświata, traktującym ludzi z góry i potrafiącym w ułamku sekundy przytłoczyć ich swoją pewnością siebie.

Czasem zachowywał się jak bohater, bez zastanowienia rzucający się w nieznane, by ratować innych.

Bez wątpienia często określano go mianem „geniusza", któremu wszystko przychodziło bez wysiłku.

Genialny zarówno w nauce, jak i w quidditchu.

Był także i natrętny James, przez lata ganiający za Lily po korytarzach szkoły i robiący z siebie kretyna, byle by tylko przyciągnąć jej uwagę.

Bywał przyjacielski, zdolny zrobić wszystko dla osób, które kochał.

James – kochanek, tak delikatny i namiętny, że dziewczynie mogło z wrażenia zakręcić się w głowie.

Pomysłowy James.

James Prefekt Naczelny…

I w końcu był James na skraju szaleństwa, którego Lily widziała chyba po raz pierwszy.

- James, tam jest teraz niebezpiecznie. Myślę, że…

- Nie ma mowy. Albo teleportujemy się tam razem, albo i tak znajdę sposób, żeby się tam dostać. Wybieraj – warknął James, łypiąc oczami błyszczącymi od żalu i złości wprost na swoją mamę.

Pani Potter westchnęła, opierając się jedną dłonią o biurko Albusa Dumbledore'a i spojrzała na syna uważnie.

Kobieta wyglądała nieco inaczej, niż gdy Lily widziała ją ostatnim razem. Czy w przeciągu paru miesięcy można się aż tak postarzeć? A może to tylko kwestia wyczerpania i niepokoju
o męża dodawała jej lat? Dwie długie i wąskie linie przecinały teraz jej czoło, gdy w skupieniu rozważała, jak zareagować na surowy ton swojego jedynaka.

- Nie wiem, jak w ogóle możesz rozważać inną opcję! – dodał James, w irytacji unosząc ręce w górę. – Musimy tam być!

- Ale przecież i tak nic tam nie pomożemy… - spróbowała znów pani Potter, jednak równie bezskutecznie.

Jej głos brzmiał tak słabo i żałośnie, że Lily poczuła bolesne ukłucie w sercu na sam jego dźwięk.

- To wracaj do domu – odrzekł lodowato James. – Beze mnie.

Pani Potter odwróciła się w stronę okna. Była dumną kobietą i nie chciała by ktokolwiek oglądał ją w takim stanie. Blask świec odbił się od łez na jej policzku.

Zarówno Dumbledore, jak i McGonagall przyglądali się tej scenie w milczeniu, najwyraźniej nie zamierzając ingerować.

Lily czuła się niemal winna, że tu jest. Każdy głośniejszy oddech, wydobywający się z jej ust sprawiał, że miała ochotę zapaść się pod ziemię. To było tak intymne, że może James powinien zostać z mamą sam na sam?

- Mamo – powiedział w końcu zupełnie innym tonem. Teraz był małym chłopcem, uświadamiającym sobie, że świat nie jest tak kolorowy, jak w bajkach. – On nas potrzebuje… Ja po prostu… Po prostu nie mogę siedzieć tu i czekać. I nic nie robić. Muszę sam zobaczyć.

Pani Potter odwróciła się, ocierając długimi palcami mokre policzki. Zacisnęła usta w wąską linię i powoli przytaknęła, nie bez boleści w oczach. Poddała się – pomyślała Lily. Sama nie była pewna, czy poczuła ulgę, czy strach.

- Lecę z tobą! – Lily usłyszała swój głos jeszcze zanim słowa zdążyły przybrać formę zdania w jej umyśle. Do tej pory miała wrażenie, że ze zdenerwowania i emocji język stanął jej kołkiem w gardle, dlatego tym bardziej zdziwiło ją zdecydowanie i spokój, z jakim się odezwała.

Czy te słowa na pewno opuściły jej usta?

Może tylko jej się tak wydaje?

Sądząc po spojrzeniach obecnych w gabinecie – raczej nie.

Może nie powinna się była odzywać?

Teraz nie było już odwrotu.

James spojrzał w jej stronę gwałtownie, jakby nagle uświadomił sobie, że w gabinecie znajduje się ktoś jeszcze poza nim i Panią Potter. Jego brązowe oczy miały teraz ten lekki odcień szaleństwa, który dziewczyna do tej pory widywała wyłącznie u Syriusza Blacka. Może łączyło ich więcej, niż przypuszczała?

- Nie ma mowy – odparł ostro.

- Przecież niedawno mówiłeś, że…

- Zmieniłem zdanie!

Nigdy jeszcze nie odezwał się do niej takim tonem. W normalnej sytuacji pewnie by ją to zabolało. Może zaszkliłyby jej się oczy? Może zarumieniłaby się w ten głupkowaty, typowy dla rudzielców sposób? Może nie wiedziałaby co powiedzieć, ale teraz…

- Nie możesz mi zabronić – odparowała, z powrotem odzyskując kontrolę nad swoim umysłem. Uniosła jedną brew, skrzyżowała ręce na piersi i rzuciła ukochanemu najbardziej wyzywające spojrzenie, na jakie było ją teraz stać. – Lecę z tobą – powtórzyła powoli i dosadnie, jakby mówiła do kogoś, kto ledwo mówi po angielsku.

- Nie – syknął James, wyraźnie wzburzony.

Dziewczyna miała wrażenie, że młody czarodziej lada chwila rzuci na nią urok. Odnotowała szybko w myślach, że jej własna różdżka znajduje się w prawej kieszeni szaty. Gdyby zaszła potrzeba, to jest w stanie szybko po nią sięgnąć. Pod warunkiem, oczywiście, że James nie będzie pierwszy. Nigdy nie wygrała z nim żadnego pojedynku.

- Bo co? Ty możesz tam lecieć, a ja nie? – Zbliżyła się do niego, nie zamierzając odpuścić.

Sama do końca nie wiedziała, skąd akurat teraz, w chwili tak wielkiego stresu wzięła się w niej taka siła, ale czuła ją w całym ciele: od palców u stóp, aż po cebulki włosów. Zupełnie jakby ktoś ją namagnesował. Nie mogła zostawić Jamesa teraz samego. Nie ważne jakim kosztem!

- Tam jest niebezpiecznie.

- Poradzę sobie.

- Nie będę w stanie ochraniać jednocześnie naszej dwójki.

- Wcale nie będziesz musiał!

- Nie chcesz tego oglądać…!

- Nie mów mi co chcę, a czego nie, bo sama wiem najlepiej!

- Czemu jesteś taka okropnie uparta?

- A czemu ty jesteś taki uparty?

Przerwali, wpatrując się w siebie i dysząc ciężko, jakby właśnie zakończyli wyczerpujące biegi dookoła jeziora. Najwyraźniej żadne z nich nie zamierzało dać za wygraną.

Nagle, przerywając bitwę, którą toczyli samymi spojrzeniami, James odwrócił się plecami do Lily, zwracając się wprost do milczącej profesor McGonagall:

- Może ja nie mogę jej zabronić i mnie nie posłucha, ale pani może przemówić Evans do rozsądku.

Na twarzy nauczycielki przez chwilę zagościło coś, co mogłoby być szokiem, gdyby lata praktyki nie nauczyły jej tak dobrze ukrywać swoich uczuć. Zreflektowała się szybko, przybierając swoją zwykłą, surową minę kobiety, której nic nie jest w stanie zaskoczyć.

- Panie Potter, panno Evans… - zaczęła.

- James! – zaprotestowała głośno Lily, czując narastającą złość. Nigdy nie odważyłaby się przerwać profesor McGonagall w pół zdania. Nigdy, aż do dziś. To był cios poniżej pasa. – Pani profesor, jestem pełnoletnia i myślę, że mogę…!

- Dosyć – przerwał jej niezwykle cicho, a zarazem niespodziewanie doniośle Dumbledore. Jego łagodny głos wypełnił całe pomieszczenie, jakby ktoś podstawił profesorowi megafon do ust. – Myślę, że wszyscy musimy zacząć myśleć trzeźwo. Niestety, nie jest to łatwe, ale niezbędne. Wszyscy macie rację. Mimo, że jest to niebezpieczne, - skinął głową w stronę pani Potter, - uważam, że należy się udać na miejsce wypadku. Panie Potter, panno Evans – będę wam towarzyszył. To powinno zakończyć tę dyskusję.

- Ale… - jęknął bezradnie James.

- Powiedziałem: „dosyć" – powtórzył spokojnie starzec i niezwykle energicznie odwrócił się w stronę wyjścia z gabinetu. Podwinął nieco teatralnie rękaw i machnął nieznacznie swoim długim i kościstym palcem. Drzwi otwarły się jakby na zawołanie i rozległ się huk. Dopiero po chwili Lily zdała sobie sprawę z powodu hałasu, gdy zobaczyła plątaninę ciał, szamoczących się na podłodze. – Witam panów. Widzę, że zbiera się nam całkiem spora ekipa.

Gdyby nie powaga sytuacji, Lily mogłaby przysiąc, że Dumbledore uśmiechnął się pod nosem. Ale musiało jej się przewidzieć. Albo to cień płomienia świecy zatańczył na jego twarzy.

Jako pierwszy z podłogi podniósł się Remus, cały czerwony na twarzy.

- Przepraszamy najmocniej, my nie chcieliśmy…

- Co z twoim tatą? – bezpardonowo wszedł mu w słowo Syriusz, odpychając przyjaciela na bok i trzema susami pokonując odległość dzielącą go od Jamesa. – Wiadomo coś?

James westchnął i pokiwał przecząco głową, opierając się plecami o stojącą za nim komodę, obładowaną najdziwniejszymi wirującymi i migocącymi przedmiotami. Słownictwo, którym dysponowała Lily było stanowczo zbyt ubogie, by nazwać chociażby ćwierć z nich.
No i raczej nie był to odpowiedni czas na analizę czegoś tak błahego.

- To co robimy? – dopytywał Syriusz, rozglądając się po otaczających go twarzach, jakby tylko czekał na rozkaz.

Jego wzrok zatrzymał się nieco dłużej na wilgotnych od łez oczach pani Potter. Bez słowa podszedł do niej i - ku zaskoczeniu wszystkich, mocno przytulił.

- Jesteście dla mnie jak rodzice – powiedział cicho.

Cichy płacz pani Potter przerodził się w szloch, jakby kobieta wreszcie dała upust całym emocjom.

Lily poczuła, jak i jej oczy napełniają się łzami na ten widok. Wiedziała, że Syriusz był częstym gościem w domu Potterów, ale nigdy tak naprawdę nie zastanawiała się nad tym, ile to wszystko dla niego znaczy.

- Tracimy tylko czas. – Głos Jamesa znów przerwał ciszę, pozbawiony jakiejkolwiek litości. – Kto wie, co tam się dzieje! Trzeba jak najszybciej dotrzeć na miejsce, może potrzebują rąk do pomocy.

- Lecimy z tobą – powiedział cicho Remus, a stojący za nim Peter skinął ochoczo głową. – Oczywiście, za pozwoleniem – spojrzał wyczekująco na milczącą McGonagall.

- Nie chrzań! – warknął Syriusz.

- Albusie? – Profesor, ignorując Blacka, zerknęła w stronę dyrektora.

- Chyba nie mam innego wyjścia, jak tylko zabrać was wszystkich ze sobą – odrzekł starzec z błyskiem w oku. – Przyda wam się coś ciepłego na drogę, prawda? – Wskazał ręką na stojący przy kominku fotel, na którym leżały już czarne, uczniowskie płaszcze.

Lily próbowała sobie przypomnieć, czy widziała jak się pojawiają. Bezskutecznie.

- Minervo, do mojego powrotu wiesz co robić, prawda?

McGonagall skinęła głową.

- Wszystkim się zajmę – odrzekła. – Zaraz powiadomię resztę nauczycieli o zaistniałej sytuacji.

Dumbledore zrobił dziarski krok w przód i wyciągnął przed siebie kościstą dłoń.

- Na trzy – powiedział, czekając aż uczniowie dołączą do niego.

Lily położyła swoją dłoń na samej górze, czując nieprzyjemny uścisk w żołądku.

Czy aby na pewno wiedziała co robi?

- Raz…

A co, jeśli znowu szykuje się jakiś atak?

- Dwa…

Czy będzie w stanie sobie poradzić?

Nie było już jednak możliwości, aby się wycofać. Nie mogła tak zostawić Jamesa.

- Trzy!

Szarpnięcie w okolicach pępka. Rozmazujące się ramy pokoju. Ferie kolorów. A wszystko to w czasie szybszym, niż mrugnięcie okiem.

Gdy jej stopy dotknęły twardej ziemi, poczuła przeszywający ból w kolanach, jakby ktoś uderzył w nie z całej siły gałęzią. Jej nogi trzęsły się jak galareta, a w żołądku wirowało tak, jakby zaraz miała zwymiotować. Zamknęła oczy, żeby powstrzymać ziemię od gwałtownego wirowania. Z nerwów zapomniała o wszystkich przepisach dotyczących bezpiecznej teleportacji.

Po chwilowym szoku, rozejrzała się. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to że wszyscy dotarli cało i wyglądali na znacznie mniej skołowanych, niż ona. Kolejna rzecz, która przykuła jej uwagę, to że wszyscy patrzyli w jednym kierunku.

Nękające ją mdłości, dokuczające jej od momentu wylądowania, nasiliły się. Niechętnie spojrzała przed siebie i poczuła, jak nogi niemal nie uginają się jej pod wpływem zielonej czaszki, majaczącej w oddali na nocnym niebie.

Myślała, że zdołała już przywyknąć do tego widoku. Widziała go w szkole. Widywała go w gazetach.

W snach też.

Dopiero teraz jednak ujrzała mroczny znak naprawdę.

I po raz pierwszy naprawdę odczuła, co on oznacza. Nic bardziej nie kojarzyło jej się ze śmiercią. Sam jego widok zdawał się zwiastować tragedię i zniszczenie.

Wzdrygnęła się, gdy poczuła czyjąś ciepłą dłoń na swoim ramieniu. Remus Lupin patrzył na nią z ukosa, jakby obawiał się, że dziewczyna zaraz zemdleje.

- Wszystko okej – zapewniła go cicho, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów. Chyba bardziej chciała przekonać samą siebie, że jakoś się trzyma. – Dzięki.

Remus przytaknął i bez słowa przeniósł wzrok w górę.

Syriusz zaciskał dłonie w pięści, Peter jakby nagle zmalał, kuląc się za plecami przyjaciół, ale James… James zionął nienawiścią. To wszystko było tak przerażające, że Lily z trudem powstrzymała się, by do niego nie podbiec i nie rzucić mu się w ramiona.

- Całe miejsce jest otoczone przez Aurorów – odezwał się Dumbledore, zaczynając sprężystym krokiem kierować się przed siebie. – Tutaj najbliżej można się było teleportować.

- Chodźmy – powiedział James. Lily nie była pewna, czy do chłopaka dociera teraz cokolwiek, oprócz zielonego światła na granatowym niebie – Nie mamy czasu!

Bez dalszego namysłu podążył za Dumbledorem, ściskając różdżkę w dłoni.

Lily zmusiła swoje rozedrgane nogi, żeby podążyły za grupą. Każdy krok przybliżał ją do czaszki, która wyglądała teraz tak, jakby zamierzała pochłonąć ich wszystkich.

- Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – spytał szeptem Remus.

Lily spojrzała w jego szare, zaniepokojone oczy i pokiwała przecząco głową.

- Nie – odrzekła najciszej jak się da.

Złapała go pod ramię i przyspieszyła kroku, żeby nadążyć za Dumbledorem.

(Waiting for the Sun)

Waiting for you to hear my song,
Waiting for you to come along,
Waiting for you to tell me what went wrong.

This is the strangest life I've ever known.

James miał wrażenie, jakby został uwięziony w akwarium.

Nie słyszał niczego, oprócz szumu krwi w swoich uszach.

Nie widział niczego, oprócz zielonego znaku przeszywającego niemal całkowicie czarne niebo.

Nie obchodziło go nic – chciał tylko jak najszybciej znaleźć się u kresu wędrówki.

Nie miał ochoty na rozmowę. Nie chciał pocieszenia. Nie był nawet pewny, czy to on sprawia, że jego nogi się poruszają. Może była to jakaś wyższa siła, która na chwilę zawładnęła jego ciałem?

A może to cała złość i nienawiść, jaką teraz odczuwał?

Gdzieś, w tyle jego owładniętego teraz innymi uczuciami umysłu kołatała się myśl, że James chyba po raz pierwszy poczuł nienawiść. Do tej pory uczucie to było mu obce. Bywał wściekły, gdy czytał o wszystkich wydarzeniach, mających miejsce w czarodziejskim świecie. Często odczuwał niechęć. Na przykład do Severusa Snape'a i jego ohydnych, tłustych włosów. Gotował się widząc, jak ten patrzy na Lily.

Nigdy chyba jednak tak naprawdę nie nienawidził. A przynajmniej żadnego wcześniejszego uczucia nie mógł porównać z tym, które wypełniało go teraz.

Co dziwne, było ono tak silne, że przewyższało nawet obawy o życie ojca. A może po prostu James wolał o tym nie myśleć? Dużo łatwiej było się skupić na konkretnych zadaniach, zaczynających piętrzyć się w umyśle Pottera.

Dotrzeć do celu.

Pomóc w odkopywaniu gruzów.

Uratować tyle osób, ile się da.

Walczyć, jeśli będzie taka potrzeba.

Zabić, o ile będzie taka potrzeba.

Czy naprawdę mógłby kogoś zabić? Z zimną krwią? Spojrzeć prosto w oczy i użyć całej tej nienawiści, by pozbawić kogoś życia?

Co z Lily?

Nie odwrócił się, by sprawdzić jak sobie radzi, ale uderzyło go to, że chyba po raz pierwszy w życiu zapomniał, że dziewczyna znajdowała się tak blisko niego. Zawsze niemal instynktownie wyczuwał jej obecność. A teraz zapomniał.

Czy mógłby zabić…?

Nie – nasunęło mu się na myśl gwałtownie, jak kubeł zimnej wody, gasząc nieco napędzającą go złość.

Tak, w obronie tych, których kochał – odezwał się inny, cichy głosik w jego głowie.

- Szybciej! – powiedział, widząc jak czaszka zwiększa się z każdym krokiem.

Ale nie zwiększała się wystarczająco szybko!

Czas leciał nieubłaganie, a jego ojciec być może właśnie potrzebował pomocy!

Już po chwili zobaczyli okazały dom na widnokręgu.

A raczej to, co z niego zostało.

Cały dach zapadł się do wnętrza budynku, a z grubych murów ostał się teraz tylko fragment frontu. W blaskach świateł, sztucznie wyprodukowanych różdżkami Aurorów, kręcących się wokół budynku, można było dostrzec ogromną chmurę pyłu, unoszącą się wciąż jeszcze w powietrzu.

Od zawalenia się nie minęły jeszcze nawet dwie godziny – pomyślał z nadzieją James.

- Jest jeszcze szansa! – Nawet nie zdał sobie sprawy, że te ostatnie słowa wypowiedział na głos.

- A kto powiedział, że nie ma? – oburzył się Syriusz oschłym tonem.

Wyglądał na równie zdeterminowanego, co James. Syriusz Black był gotowy na wszystko i zdawał się nie bać żadnego z możliwych scenariuszy.

- To co robimy? – spytał, patrząc na Dumbledora jak pies czekający na rozkaz, by rzucić się w pogoń za zwierzyną. – Od czego zacząć?

- Po pierwsze, to musicie się opanować – odparł profesor, zatrzymując się i odwracając w ich stronę. – Pośpiech nie jest dobrym doradcą, musicie się najpierw nauczyć myślenia. A to oznacza, że nie możecie zrobić niczego bez mojego pozwolenia. Jeśli powiem „stójcie", to macie się zatrzymać. Jak powiem „na ziemię", to macie się położyć. Jak powiem „uciekajcie", to macie się teleportować w bezpieczne miejsce.

- Ale… - oburzył się James, jednak Dumbledore uciszył go samym spojrzeniem.

- Tutaj nie ma miejsca na „ale", panie Potter. Nie ważne co zobaczycie. Nie ważne, co się będzie działo wokół. Muszę wiedzieć, że mogę na was liczyć. Mogę?

- Tak – odparli zgodnie Lily, Remus i Peter.

- Panie Black, panie Potter?

Profesor spojrzał na Jamesa swoimi błękitnymi oczami i chłopak przez chwilę miał wrażenie, że wcale nie musi się odzywać. Że starzec już i tak wie, co teraz dzieje się w jego głowie. Że każda komórka w ciele chłopaka mu się sprzeciwia. Że przecież James nie jest już małym dzieckiem! Był już na placu boju i wyszedł z tego w całości. A tam, pod gruzami, jest jego ojciec! Jeśli będzie trzeba, to James zrobi wszystko, by mu pomóc. I to niezależnie od tego, co mu każe wielki Dumbledore.

- Panie Black?

- No okej – odburknął Syriusz, łypiąc na profesora spod byka.

- Panie Potter?

James odwrócił wzrok, nie mogąc wytrzymać siły jego spojrzenia.

Nie! Nie! Nie!

- Tracimy czas! – warknął.

- Panie Potter! – powtórzył Dumbledore.

Prawie nie podskoczył, gdy ktoś znienacka złapał go za rękę.

Odwrócił się szybko. Tym razem oczy, wwiercające się w jego duszę były duże i zielone. Nie były stanowcze, ani też pewne siebie. Nie było w nich autorytetu, czy niespotykanej wiedzy. Wręcz przeciwnie – czaił się w nich strach i wyglądały tak, jakby lada moment miały się wypełnić łzami.

- James, proszę…

James westchnął z frustracją, widząc jak rażące zielone światło, połyskującej na niebie czaszki odbija się niepokojąco na twarzy jego dziewczyny.

- Dobra! Tak, będę pana słuchał, profesorze.

Dumbledore skinął głową.

- Mnie i szefa Aurorów. Pewnie o nim słyszeliście? Zaraz go poznacie.

- Moody? – Syriusz nie był w stanie powstrzymać podekscytowania. – Czy to ten słynny Alastor Moody?

- Tak, panie Black. I radzę go słuchać, bo nie należy do zbytnio cierpliwych i wyrozumiałych.

Dumbledore znów odwrócił się do nich plecami, ruszając w stronę znajdującej się przed nimi ruiny.

Alastor Moody? – powtórzył w myślach James. Mimo że Moody został szefem wydziału Aurorów w ministerstwie niespełna pół roku temu, ciężko było znaleźć czarodzieja, który by o nim nie słyszał. Jego podwładni bali się go, ponieważ słynął z nieobliczalności. Nie tolerował błędów. Nie przepuszczał nikomu, a o jego niekonwencjonalnych metodach walki krążyły legendy. Podobno samym Śmierciożercom jeżyły się włosy na głowie na dźwięk jego imienia…

James poczuł się dziwnie spokojny wiedząc, że ktoś taki stoi na straży porządku. A potem przypomniał sobie słowa swojego ojca: „Piekielnie dobry, ale bałbym się z nim zostać sam na sam. Nigdy nie wiadomo, co mu odbije. Dobrze, że ktoś taki jest po naszej stronie, wiesz, James?"

Obraz przed Jamesem zakrył się mgłą i chłopak dopiero po chwili sobie uświadomił, że to łzy przesłaniają mu widok. Mając nadzieję, że nikt tego nie zauważył, zamrugał szybko parę razy, nie zwalniając kroku.

A co, jeśli już nigdy nie usłyszy głosu swojego taty?

A co, jeśli już go nie zobaczy?

A co, jeśli on leży gdzieś tam, przysypany gruzami?

Oczami wyobraźni zobaczył bladą twarz z pustymi, pozbawionymi życia oczami.

James szybko potrząsnął głową, próbując odgonić dręczące go wizje. Nie mógł pozwolić im sobą zawładnąć.

- James? – szepnęła Lily.

Czy naprawdę dalej trzymał jej dłoń?

- James, wszystko okej?

Dziewczyna prawie biegła, by za nim nadążyć. Jej włosy były rozwiane od wiatru, a twarz zaróżowiona od emocji i zimna.

- Będzie dobrze – wydobył z siebie jakiś zupełnie obcy głos.

A może to powiedział Syriusz?

James miał wrażenie, że traci zmysły. Rzeczywistość zdawała się go przerastać.

Jak może w czymkolwiek pomóc, skoro nawet nie potrafi kontrolować sam siebie?

To już chyba lepiej czuł się przepełniony nienawiścią. Ona przynajmniej dawała mu poczucie siły.

A teraz czuł się całkowicie bezsilny.

Był taki mały. A czaszka taka duża.

Ruina przed nim przypominała górę.

Aurorzy wiedzieli co robią, mieli doświadczenie. Potrafili walczyć.

A on nic nie potrafił.

Był nikim.

Może nawet nie miał już ojca?

Lily skinęła głową i mocniej ścisnęła jego dłoń w wyrazie sympatii.

Ale to nie pomogło.

- Dumbledore? A co ty tu, do licha, robisz? – Po ich prawej zagrzmiał głęboki głos, naznaczony charakterystyczną chrypką.

Czarodziej potężnej postury zbliżał się w ich stronę niczym huragan, ciskając gromy czujnymi oczami. Jego rozczochrane, półdługie włosy sterczały we wszystkie strony, a długa szata była miejscami lekko naderwana i nadpalona. Ale jej właściciel nic sobie z tego nie robił.

- Alastorze.

- A co to za gówniarze? Mało tu mamy zamieszania? – Alastor Moody obrzucił Jamesa i stojących za nim przyjaciół rozdrażnionym spojrzeniem. – Może jeszcze mamy im robić za niańkę, co?

- Oni są tu pod moją opieką – odparł profesor. – Jamesa ojciec był w budynku podczas napadu.

- Jamesa? – Moody spojrzał na chłopaka, mrużąc oczy. – Niech zgadnę, Potter? Wszyscy wyglądacie tak samo.

- Czy coś wiadomo o moim tacie? – spytał James, zmęczony niepotrzebną gadaniną. Tracili tylko czas! – Znaleziono go?

- Nie – odparł czarodziej bez cienia litości w głosie. – Nasi chłopcy próbują się przekopać przez gruzy, ale te cholerne śmierciojady rzuciły na nie jakąś klątwę. Nie da się ruszyć ani kamyczka, żeby nie zapadały się głębiej. – Odwrócił się gwałtownie w stronę profesora. - Dumbledore, jak już tu jesteś, to chyba pomożesz, nie?

- Oczywiście. Za mną – rzucił przez ramię dyrektor.

- Tylko mi się tu słuchać! Bo jak nie, to… - Moody pomachał różdżką w ich stronę. – I nie myślcie, że sobie żartuję. – Spojrzał ostro Syriuszowi w oczy.

Syriusz skinął głową z powagą. Kogo jak kogo, ale Moody'ego nie dało się nie brać poważnie.

- Black? – spytał Moody, dalej się w niego wpatrując.

- Tak.

- Tak myślałem, miałem przyjemność z twoją kuzynką.

Moody obnażył część zębów w czymś, co mogło być złośliwym uśmiechem. Syriusz nic nie odpowiedział, przezornie powstrzymując się od komentarza.

Ruszyli przez trawę, wkraczając w teren, który najprawdopodobniej odgrodzony był zaklęciem. James miał wrażenie, jakby ktoś nagle włączył głos w radiu. Powietrze wypełniły krzyki krążących wokół zawalonego domu Aurorów, świsty zaklęć i złowrogie trzeszczenie gruzowiska.

W powietrzu unosił się zapach spalenizny i popiołu.

- Teren wygląda na czysty – Moody zwrócił się do kroczącego ramię w ramię z nim Dumbledore'a. – Wypalili z różdżek, posiali chaosu i zmyli się, tchórze. Tego tam, psiakrew, nie da się usunąć. – Wskazał palcem w niebo, na zieloną czaszkę. – Gdybym ja tylko dorwał tych skur…!

- Są jakieś ofiary? – przerwał mu Dumbledore.

- Na razie trzy. Strażnicy, nie byli w budynku. Ich ciała znaleźliśmy przed wejściem, trwa identyfikacja.

James miał wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Że to tylko koszmar, a on się zaraz obudzi w swoim łóżku.

Tak samo, jak trzej martwi strażnicy.

- Nasi najlepsi łamacze klątw pracują nad gruzami. Nie wiem, co oni tam zmajstrowali, ale nie potrafimy się przedostać… Moglibyśmy to wysadzić, ale wtedy nikt, kto by tam był żywy, się nie uratuje… - ciągnął beznamiętnym tonem Moody, jakby mówił o wyprawie na ryby.

Dumbledore skinął głową.

- Pokażcie to – odrzekł, zakasując rękawy. – Zostańcie tutaj –rzucił przez ramię, nie oglądając się nawet na uczniów.

Razem z Moodym przekroczyli próg budynku, znikając za jedyną pozostałą po tragedii ścianą.

James poczuł, jak przepełnia go złość.

- I co, mamy tu tak stać, jak ostatni frajerzy? – warknął, mając ochotę uderzyć w coś pięścią.

- Słyszałeś, że na dom została rzucona jakaś klątwa. Moglibyśmy tylko pogorszyć sprawę – odparł cicho Remus.

- Obiecaliśmy słuchać Dumbledore'a – dodał szybko Peter. – Lepiej zostańmy.

- Ja też nienawidzę tak czekać – burknął Syriusz, pilnie obserwując otoczenie.

- Ale nie mamy chyba innego wyjścia – odparła Lily, odzywając się po raz pierwszy od dłuższego czasu. – I tak powinniśmy się cieszyć, że w ogóle pozwolono nam tu się zjawić. Jeśli nie posłuchamy Dumbledore'a, to po pierwsze nigdy nam już nie zaufa, a po drugie możemy tylko spowodować jakieś kłopoty.

Skrzyżowała ręce na piersi w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób, nieświadomie przybierając pozę Prefekta Naczelnego. Patrzyła przy tym prosto na Jamesa, jakby czytała mu w myślach i wiedziała, że nie był w nastroju do słuchania czyichkolwiek rozkazów.

- Jak Dumbledore nam pozwoli, to wkroczymy do akcji i zrobimy dokładnie to, o co nas poprosi. – Tym razem przeniosła wzrok na Syriusza, marszcząc lekko czoło. – Jasne?

Syriusz tylko prychnął, wzruszając ramionami i odwrócił wzrok w inną stronę. Nie raczył odpowiedzieć, ale James wiedział, że przyjaciel się poddał. Przynajmniej chwilowo.

- No to czekamy – westchnął Remus.

I czekali.

To zupełnie nie przypominało ostatniego wydarzenia, w które byli zaangażowani Śmierciożercy. James, pełen napędzanego strachem i wściekłością zapału, gdy bez uznawania sprzeciwu żądał, żeby pozwolono mu pojawić się na miejscu zbrodni, teraz czuł się prawie… rozczarowany? Szybko jednak zganił się za te myśli. Przecież nie chciał narażać przyjaciół. Nie chciał sprowadzić ich w niebezpieczeństwo. No i Lily…

A może jednak?

Może, tak całkiem w głębi duszy liczył, że będzie miał okazję wyładować swoją nienawiść? Może podświadomie chciał znów znaleźć się w centrum wydarzeń? Chciał poczuć się ważny? Chciał poczuć, że może coś zmienić? Bo cóż może być ważniejszego, niż decyzja o życiu i śmierci...?

A tu nic.

A tu czekanie.

I znów do niczego się nie przyda.

Niczego nie zmieni.

A na dodatek, nawet nie wie, czy jego ojciec jeszcze żyje.

- James?

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że stoi przed nim Lily i wpatruje się w niego zatroskanym wzrokiem.

Rozejrzał się wkoło.

Peter dygotał z zimna, Remus przycupnął przy ziemi i opatulił się płaszczem szczelnie jak kocem, a Syriusz stał nieruchomo, wpatrując się pilnie w ruinę domu. Jakby samym tylko wzrokiem mógł sprawić, że czegoś się dowiedzą.

- James, jak się czujesz? – powtórzyła delikatnie Lily, gładząc go niepewnie dłonią po policzku.

Pewnie bała się jego reakcji.

Faktycznie, dzisiaj był trochę nieprzewidywalny.

- Jak mam się czuć? – warknął, nim zdążył się powstrzymać i zaraz poczuł wyrzuty sumienia, widząc jej zranione spojrzenie. – Przepraszam – szepnął. – Nie chciałem.

- Wiem, nie przejmuj się – odparła szybko, nieco drżącym tonem. – Masz prawo być zły.

James westchnął, drapiąc się po głowie.

- Dumbledore im pomoże – ciągnęła dalej Lily. – Jeśli ktoś ma im pomóc, to właśnie on.

- Wiem, Lily… Ale… - James zawahał się. Nie był pewny, czy chce wypowiadać swoje myśli na głos. Niewypowiedziane zdawały się nieco mniej realne. Jak już przybiorą postać słowa i zostaną uwolnione, to zabrzmią dużo straszniej. – A co, jeśli już nie ma kogo ratować? Może oni wszyscy już nie żyją?

- Nie możemy tracić nadziei – szepnęła Lily i wtuliła się w niego, jakby była małym dzieckiem, szukającym ochrony przed złym światem. Załkała cicho, a James poczuł, że jego oczy także zaczynają szczypać od łez. Pogłaskał dziewczynę po głowie. Była taka ciepła. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak zmarzł.

- Musimy czekać i mieć nadzieję… - powtórzyła cicho Lily.

I czekali dalej.

(Take it as it comes)

Time to live,
Time to lie,
Time to laugh,
Time to die.

Take it easy, baby,
Take it as it comes.

- Mam dosyć tego cholernego czekania! – warknął Syriusz, krążąc w kółko jak napuszony buldog. – Nie wytrzymam tak dłużej!

Paru Aurorów obdarzyło go podejrzliwym spojrzeniem.

- Przepraszam! – zawołał za nimi James, zmęczony oczekiwaniem. – Hej!

Jeden, niedużo starszy od nich, odwrócił się przez ramię i zatrzymał, widząc idącego w jego stronę Jamesa. Miał nieco dłuższe, rude włosy, a przez środek jego policzka biegła szpecąca blizna, która wyglądała na dosyć nową.

- Nazywam się James Potter, mój ojciec był w budynku w czasie ataku – wykrztusił z siebie James niemal na jednym oddechu. Miał wrażenie, że jak nie dowie się czegoś teraz, od razu, to oszaleje. – Czy wiadomo co tam się dzieje?

Auror westchnął, rozglądając się czujnie w koło.

- Przyszliście tu z Dumbledorem? – spytał, zatrzymując wzrok chwilę dłużej na rozjuszonym Syriuszu.

- Tak – odparł szybko James. – Kazał nam tu czekać. Alastor Moody poprosił go o pomoc. Podobno na gruzy została nałożona jakaś klątwa, przez którą nie da się ich ruszyć…

- Skoro i Dumbledore, i Moody kazali wam czekać…

Lily instynktownie złapała Aurora za przegub nadgarstka. Wyglądał na zaskoczonego.

- Proszę, niech nam pan powie. Martwimy się… - niemal wyszeptała. – Tam jest tata Jamesa…

Auror westchnął ponownie, jakby bił się z myślami.

- No dobra – powiedział z rezygnacją, ale ton jego głosu brzmiał teraz nieco delikatniej. – Z tego co wiem, to jest jakiś postęp. Udało im się ruszyć mały kawałek dachu. – Spojrzał na Jamesa ze współczuciem. – Jest szansa.

- Dziękuję! – odparła Lily z ulgą w głosie.

Auror skinął jej głową i pospiesznie się oddalił, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek ich ze sobą powiązał.

- Dobra robota, Evans – powiedział Syriusz.

- To jeszcze nic nie znaczy – odparł James przez zaciśnięte zęby. – Równie dobrze pod gruzami mogą być już dawno martwi…

- Nie mów tak! – przerwała mu Lily dużo głośniej, niż zamierzała.

- Wchodzimy? – spytał Syriusz, przestępując z nogi na nogę. – Może się przydamy?

- Jakbyśmy mieli się przydać, to by nas zawołali – odparł szybko Remus, nagle znajdując się blisko przyjaciela. Wyglądał tak, jakby zamierzał go powstrzymać siłą w razie potrzeby.

- A może nie mają czasu nas zawołać? – zdenerwował się Syriusz. – Jesteśmy dorośli, możemy sami podejmować decyzje. Rogaczu! Nie wkurza cię ta bezczynność?

- No i co mam niby zrobić?

- Na pewno nie stać jak kołek, kiedy twój tata…

- Zamknij się! – krzyknął James, czerwony na twarzy.

Przyjaciele stanęli na wprost siebie, niemal stykając się nosami.

- Uspokójcie się – syknął Remus i wskazał palcem na ruiny. – Coś się tam dzieje!

James i Syriusz zamilkli od razu, odwracając się gwałtownie.

James wstrzymał oddech, widząc grupę pięciu Aurorów biegnących w stronę budynku. W powietrzu, nad pozostałościami budynku, iskrzyły się czerwone gwiazdy.

Prośba o pomoc.

Chłopak, nie oglądając się za siebie i nie namyślając wiele, pospieszył w ich stronę. Szczerze – miał teraz wszystko gdzieś. Wszystkie nakazy i zakazy, mądre słowa i zdobywanie czyjegokolwiek zaufania.

Nic się nie liczyło poza tym, że gdzieś tam, pod gruzami, może jeszcze żył jego tata.

- Hej, stój! – krzyknął za nim Remus, łapiąc go za skrawek szaty.

James był jednak szybszy i bez problemu mu się wyrwał.

Nawet ściana ognia nie byłaby go w stanie zatrzymać.

- Łapa, nie!

Syriusz już po chwili zrównał z Jamesem kroku.

Ciekawe, czy Syriusza głowa była teraz równie pusta?

Ale to nie istotne.

Chłopcy zwolnili nieco, wkraczając poza jedyną stojącą ścianę. Ich oczom ukazała się wielka sterta gruzów, pozostała po budynku. Wokół niej kręciło się blisko tuzin Aurorów.

Pył unosił się w powietrzu. Błyskało. Słychać było trzaski i krzyki.

A pośrodku tego zamieszania stali Dumbledore i Moody.

Z różdżki profesora sączył się nieprzerwanie błękitny strumień światła, który zdawał się brać w posiadanie całą przestrzeń. James poczuł. jak włosy jeżą mu się na karku. Takiego Dumbledore'a jeszcze nie widział. Wcale nie przypominał teraz tego starca - ekscentryka, którego widywali na szkolnych korytarzach.

- Trzymajcie tutaj…!

- Uwaga…!

- Tu celuj!

- Odsuńcie się w prawo, zasłaniacie…!

- Ostrożnie, panowie!

- … trzymaj, trzymaj…!

Myśl, że ojciec Jamesa znajdował się gdzieś tutaj, była niezwykle absurdalna.

Jeszcze bardziej absurdalne byłoby znalezienie go żywego…

- Podnieś…!

- Nie chce puścić!

- Ostrożnie, ostrożnie…!

Alastor Moody także celował różdżką w gruzowisko, równocześnie krzycząc do swoich ludzi i wydając im polecenia. Ta niesamowicie chaotyczna scena była zarazem niesamowicie przemyślana – wszyscy uczestnicy zdawali się być dokładnie tam, gdzie powinni. Jakby poruszali się według z góry ustalonej choreografii.

James zorientował się, że wstrzymuje oddech z napięcia.

- Coś tu jest! Czekajcie! – krzyknął nagle Moody, a ich oczom ukazała się jasnofioletowa kula, przypominająca mieniącą się w słońcu bańkę mydlaną. – Odsuńcie gruzy! Szybko! To kopuła!

- Kopuła? – szepnął zdezorientowany Syriusz.

- James! – krzyknęła Lily. James nie pamiętał, kiedy do nich dołączyła. – To kopuła! Kopuła! – powtarzała to słowo, jakby było najpiękniejszym na świecie.

I nagle do otępiałego mózgu Jamesa dotarło, co to znaczyło.

Kopuła.

Magiczna kopuł.

Ktoś się schronił.

Ktoś przeżył.

Kto?

- James, może on…

- Czekaj! – James bał się nadziei.

Nadzieja była piękna.

Nadzieja była też złudna.

- Uważajcie! Najpierw musimy oczyścić powietrze! – wrzeszczał Moody, podczas gdy Dumbledore, nadal w milczeniu, kierował błękitny promień w stertę gruzu. – Wy, tam! Trzymać górę!

Przez chwilę zrobiło się jasno, jakby błyskawica przecięła niebo i w powietrzu zaiskrzyły nowe promienie. James miał wrażenie, że lada chwila całe miejsce eksploduje.

Kopuła mieniła się w tych wszystkich błyskach tak, że trudno było dostrzec co skrywa. Ktoś jednak musiał ją wytwarzać. W środku musiał znajdować się czarodziej na tyle silny, żeby utrzymać przez wiele godzin różdżkę i sączącą się z niej energię.

Nadzieja sprawiła, że jego serce mocniej zabiło.

Żeby tylko się udało!

- Dobrze, a teraz na bok te kamienie! – krzyknął Moody. – Ostrożnie, żeby nie naruszyć kopuły! Tak jest!

Duża stert gruzu przewaliła się w pusty kąt budynku.

- Góra czysta! – zaraportował jeden z Aurorów.

- Na raz wszyscy puszczamy! – odpowiedział Moody. – Trzy … dwa…!

I nagle wszystkie płomienie zgasły, a jedynym źródłem światła były migocąca na niebie czaszka i mieniąca się kolorami kopuła.

- Różdżki w gotowości…! Nie wiemy kto tam może być!

Dumbledore skierował swoją różdżkę w środek zawaliska. Trzasnęło. Kopuła zabłyszczała

i pękła jak bańka mydlana, opryskując wodą stojących blisko niej Aurorów.

W środku znajdowały się trzy postacie. Jedna z nich, mężczyzna, klęczał z wyprostowaną przed siebie różdżką. Kobieta o jasnych włosach kuliła się obok niego. Trzecia postać wyglądała na nieprzytomną, a jej głowa spoczywała oparta na kolanach kobiety.

- James, to…!

- Tato! – krzyknął James, zrywając się z miejsca.

Komentarze mile widziane.

Po informacje co do nowego rozdziału zapraszam jak zwykle na mój profil.

J.