MOŻESZ MNIE DOTYKAĆ

Autor: Toroj

Beta: Serathe

Wsparcie w zakresie psychologii: Lomiel

Czas: okres przejściowy między „Kotwicą" a „Mój piękny żołnierz".

Czasem budzę się w nocy drżący i spocony po kolejnym koszmarze. Schodzę wtedy na dół. Niczym złodziej, zakradam się cicho do sypialni Sherlocka i staję krok od łóżka, patrząc jak śpi. W półmroku jego czarne włosy kontrastują z jasną pościelą, bardziej się domyślam, niż widzę jego profil na tle poduszki. Wyciągnięta dłoń o smukłych palcach zwiesza się poza krawędź materaca. Przestaję na chwilę oddychać, by usłyszeć delikatny szmer oddechu śpiącego przyjaciela.

Czasami odwrócony jest tyłem, skulony pod kołdrą - dostrzegam tylko tył jego głowy i łagodny łuk pleców. Nabieram wtedy śmiałości, podchodzę bliżej, pochylam się... Pachnie swoim ulubionym żelem do kąpieli o zapachu świeżo skoszonej trawy, pastą do zębów, chemiczną nutą kuchennych eksperymentów, a gdzieś pod tym wszystkim zakopana jest woń samego Holmesa. Lubię tę mieszankę zapachów.

Stoję tak pięć, dziesięć minut - moje serce się uspokaja, pot schnie na skórze. Sherlock żyje, wrócił do domu, wszystko jest w porządku, wszystko jest dobrze. To był tylko zły sen, jedynie zwykły koszmar. To minie, to minie – jak mawia pani Hudson. Wracam cicho na swoje piętro, do własnego łóżka, zasypiam na powrót i nic już mi się nie śni.

888

Czasem budzą mnie jęki dobiegające z pokoju Johna. Sufit nie jest na tyle gruby, aby wyciszyć je całkowicie. Wiem, że za parę minut usłyszę szmer drzwi otwieranych z największą ostrożnością i John stanie w progu mojej sypialni. Nie poruszam się, nie otwieram oczu, oddycham cicho i regularnie jak człowiek głęboko uśpiony. Słucham urywanego oddechu Johna – brzmi to tak, jakby szlochał szeptem. Czuję intensywny zapach jego potu – kolejna noc z koszmarem. To osobliwe, że jego powojenna trauma utrzymuje się tak długo. John milczy, stoi, nie robi nic więcej. Czasami decyduję się unieść odrobinę powieki i widzę poprzez rzęsy, jak patrzy na mnie, zasłaniając dłonią usta i nos, by stłumić własny oddech. Nic więcej. Sam się przyłapuję na absurdalnym pragnieniu, by choć raz usiadł na skraju mojego łóżka i położył mi rękę na ramieniu. John ma dobre ręce. Mocne dłonie żołnierza, zręczne palce chirurga, ciepłe... John Watson wycofuje się, cicho zamyka drzwi i wraca do siebie.

Czasem budzę się w nocy, drżący i sztywny ze strachu. Pod powiekami szybko rozpływa się obraz mojego doktora, padającego na bruk z przestrzeloną głową. Kiedy indziej jest to twarz Moriarty'ego – człowieka w zdumiewający sposób podobnego jednocześnie do pająka i szczura. Otwiera szeroko usta, wkładając do nich lufę pistoletu. Czuję jeszcze na skórze dotyk jego wilgotnych palców. Wstaję, idę do łazienki, puszczam strumyczek ciepłej wody (cienki, by rury nie zaczęły hałasować) i szoruję dłonie szczotką.

A potem wchodzę piętro wyżej. Rutynowo omijam skrzypiący stopień (trzeci od dołu). Przez chwilę nasłuchuję pod drzwiami, potem naciskam je w odpowiednim miejscu, by po przekręceniu gałki otwarły się całkowicie bezszelestnie. Pokój Johna pachnie Johnem: wełna, znoszony dżins, dwudniowa koszula, proch strzelniczy i olej, tania woda kolońska, odorek środków dezynfekcyjnych, który przynosi ze sobą z pracy w klinice... Ledwo uchwytna woń leków uspokajających, które mu nie pomagają...

Słucham cichego szmeruwdechu nosem i fffsss powietrza wydychanego ustami. John często sypia na wznak, z rękami luźno rozrzuconymi nad głową, jakby zamarł w geście wzburzenia. W pomarańczowym blasku ulicznych lamp sodowych, przesączającym się przez żaluzję, John wygląda dziwnie bezbronnie. Noc wygładza jego zmarszczki mimiczne, jasne włosy sterczą mu dęba nad czołem i wydaje się dużo młodszy ode mnie, choć jest dokładnie odwrotnie. To on jest tym starszym, rozsądniejszym, mocniej zakotwiczonym w nudnej, szarej egzystencji.

Dlaczego sypialnia Johna jest cieplejsza? Nie jest mniejsza od mojej, grzejnik ma w tym samym miejscu. Nielogiczne. Spędziłem w niej kilka nocy, kiedy John wyjeżdżał do siostry – zawsze było tu cieplej. Raz spałem na tym wąskim łóżku, a John trzymał mnie za rękę. Chciałbym kiedyś to powtórzyć. Mam ochotę wsunąć się pod kołdrę pana doktora, trącić go i powiedzieć: „Posuń się". Przekręciłby się na bok, zamruczał coś przez sen, a ja bym się przycisnął do jego pleców i byłoby mi nareszcie ciepło, a Moriarty nie odważyłby się nawiedzać mnie zza grobu.

Tymczasem wycofuję się, zamykam cicho drzwi, przekraczam skrzypiący stopień i wracam do swojej zimnej sypialni, do za dużego i zbyt zimnego łóżka. Wyciągam ze skrytki sweter Johna (co tydzień kradnę mu inny, żeby się nie zorientował) i tulę się do niego pod kołdrą.

Żałosne, panie Holmes, żałosne...

888

„Możesz mnie dotykać" – tak powiedział Sherlock, prostym tekstem. W pierwszej chwili instynktownie spanikowałem, bo brzmiało to jak otwarte zaproszenie do gejowskich macanek. A potem zdałem sobie sprawę, że to przecież Holmes. Tenże Holmes, o którym niewiele wiedziała nawet pani Hudson. Jakaś dziewczyna? Jakiś chłopak? Jakikolwiek związek z kimkolwiek? „Przecież to Sherlock. Skąd mamy wiedzieć, co się dzieje w tej jego zwariowanej głowie?" - powiedziała starsza pani bezradnie, kiedy martwiliśmy się o Sherlocka po sfingowanej śmierci Irene Adler. Biedna Ta Kobieta, którą oszukana Śmierć dogoniła ostatecznie w Karaczi... Tak czy owak, na Sherlocka zawsze należało brać poprawkę. Jego wypowiedź prawdopodobnie należało brać dosłownie: nie lubię dotykać innych ludzi, nie lubię fizycznego kontaktu, ty jednak stanowisz wyjątek, twój dotyk nie sprawia mi przykrości, więc możesz mnie dotykać, jeśli chcesz. Cały Holmes. Być może traktował to jako zwykłą informację, a może w jego pojęciu było to wyróżnienie?

Niewykluczone.

Na początku nie zwróciłem na to uwagi, ale później uzmysłowiłem sobie, że Holmes przy pierwszym spotkaniu nie podał ręki ani Stamfordowi, ani mnie. Telefon z mojej dłoni wziął tak, by nawet nie musnąć mnie palcami. Nie było to w sumie nic osobliwego, gdyż wiele osób zachowuje rezerwę wobec obcych, ale potem, kiedy już zamieszkaliśmy razem i byłem świadkiem licznych spotkań detektywa z jego znajomymi, klientami czy osobami całkiem postronnymi, zauważyłem rzecz znamienną: Sherlock Holmes nie dotyka ludzi. Chyba że są martwi i czyni to przez bezpieczną warstwę lateksowej rękawiczki. (Wyjątkiem od reguły była jedynie pani Hudson, dla której Holmes był według własnych standardów wręcz serdeczny). Unika fizycznego kontaktu, nie znosi tłoku i może właśnie dlatego jeździ taksówkami, a nie metrem. Nie chodzi do kina. Nie podaje nikomu ręki na powitanie, nawet jeśli to jest długoletni znajomy, taki jak Lestrade. Jeśli ktoś wymusił na Sherlocku uścisk dłoni, zwykle detektyw potem ukradkiem kurczył i pocierał o siebie palce, jakby dotykał czegoś brudnego. A jeśli taki „wymusiciel" ewidentnie się Holmesowi nie spodobał, ten ignorował wyciągniętą rękę, lub co gorsza spoglądał na nią z obrzydzeniem.

Kiedy spotkaliśmy się z Sherlockiem po raz drugi, pod drzwiami z mosiężną kołatką i numerem 221B, mój nowy znajomy wyciągnął do mnie rękę - obleczoną w czarną skórzaną rękawiczkę, ale jednak. Miał silne palce, jego uścisk był krótki i zdecydowany. To wzbudziło moją sympatię, gdyż nie znoszę, kiedy ludzie podają mi dłoń miękką, wiotką i bezkostną, jak kawałek surowego sznycla. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, jak rzadki to gest u Sherlocka i jak bardzo musiałem mu się spodobać, skoro sam, z własnej woli, zainicjował bezpośredni kontakt.

Nigdy potem nie podał mi ręki w ten sposób. Logiczne: kto się tak wita ze współlokatorem? Gościowi, który dzieli z tobą wynajęte metry kwadratowe, mówi się „cześć", ewentualnie „dzień dobry". Holmes nie był dotykowym typem. Przez półtora roku było jednak wiele okazji do kontaktów, które można zakwalifikować jako „fizyczne". Te wszystkie przypadkowe zetknięcia się w taksówce lub podczas mijanek w wąskim korytarzu; chwile, kiedy Sherlock zapuszczał mi żurawia przez ramię, patrząc w ekran komputera i dotykał mimowolnie mojego barku.

Chwytanie za rękę, za ramię... A także momenty o wiele bardziej prywatne, na przykład wówczas, kiedy poleciały nam wszystkie szyby na skutek wybuchu po drugiej stronie ulicy. Sherlock szczęśliwym trafem stał wówczas między oknami, lecz i tak odłamki poszatkowały mu szlafrok na plecach, a drobniutkie odpryski szkła, błyszczące w świetle lampy, wydłubywałem mu z głowy i karku chyba przez godzinę. Dzięki Bogu, nie wyglądał w tamtej chwili przez okno, gdyż wylądowałby w trybie pilnym na chirurgii okulistycznej, a potem na plastycznej. Sam zlekceważył te drobne skaleczenia i gdyby nie moja zapobiegliwość, zafundowałby sobie śliczną, rozległą infekcję. Siłą rzeczy macałem go wówczas i oglądałem ze wszystkich stron, a on to znosił ze stoickim spokojem. Może dlatego, że Mycroft przyniósł mu sprawę, ratując przed nudą oraz próchnieniem mózgu. Nie żeby Sherlock w jakikolwiek sposób okazał bratu wdzięczność. Co to, to nie.

Gwiazdkowy pocałunek dla Molly, złożony na jej policzku, był formą przeprosin i być może kary dla samego Sherlocka. Sam nie wiem, jak to zakwalifikować.

Nieliczne bardziej osobiste kontakty między nami mogę zliczyć na palcach jednej ręki.

Jeden: Sprawa Tej Kobiety, gdy musiałem taszczyć znarkotyzowanego Holmesa do łóżka, wytrząsać go z wierzchnich okryć i butów; zbierać z podłogi i pilnować, żeby nie zrobił niczego głupiego – to znaczy głupszego niż do tej pory. To, że wcześniej w zaułku dałem mu po pysku i dusiłem, też się liczy jako kontakt fizyczny.

Dwa: Sprawa Domniemanej Dżumy, kiedy Sherlock złapał rotawirusa i zaliczył jedną z najcięższych postaci grypy jelitowej, jakie oglądałem podczas całej swojej kariery lekarskiej. Oczywiście wpadł w histerię na sam widok załogi medycznej i nie pozwolił się dotknąć nikomu poza mną. Okazji do macania pana detektywa miałem wtedy, a miałem – był naprawdę bardzo chory i wymagał doraźnej pomocy niemal we wszystkim.

Trzy: Sprawa Wielkiego Powrotu, gdy nie mogłem się powstrzymać i omal nie połamałem Holmesowi żeber w uścisku, tylko po to, by się przekonać, że to rzeczywiście on - we własnej osobie z krwi, kości, mięśni i całej przynależnej reszty. Oddał mi ten uścisk tak jakoś nieporadnie, jakby był skrępowany moim wybuchem uczuć, nie wiedział jak się zachować, albo już od bardzo dawna nikt go nie obejmował - a może nawet nigdy? Niewiele wiem o relacjach panujących w rodzinie Holmesów, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że stosowano w niej tak zwany „zimny wychów". Smutne to jakieś...

888

John jest człowiekiem towarzyskim w ten wszechobecny, stadny sposób, który mnie osobiście mierzi. Gdyby urodził się pawianem, pewnie cały dzień spędzałby na iskaniu – siebie, innych pawianów, na poddawaniu się iskaniu... we wszelkich małpich konfiguracjach. Ja oczywiście byłbym oustiderem, siedzącym gdzieś samotnie na gałęzi, ze zwieszonym posępnie ogonem. Niekiedy zazdroszczę mu tej zdolności poruszania się w zawiłym systemie społecznych norm i zachowań, całkiem jakby posiadł umiejętność telepatii. Kiedy indziej niezmiernie mnie to drażni. Ludzie są nudni! Ludzie są głupi! John jest nudny i zwykły! Mam wszystkiego dość! Egzystencja na tym świecie jest męcząca i straszna!

A potem na przykład otwieram szafkę w kuchni, spada mi na głowę niedokręcony słoik wiśniowego dżemu, a mój doktor parska śmiechem i mówi: „Watykańskie kamee, Sherlock" – ponownie rozumiemy się w pół słowa i wszystko wraca do normy. Oczywiście poza faktem, że mam guza na czole i nadaję się do gruntownego czyszczenia.

Czasem zastanawiam się, jakby to było, gdybym był normalny. Wykładałbym nauki ścisłe albo filozofię na uniwersytecie? Byłbym skrzypkiem-wirtuozem? Aktorem? Przejąłbym część rodzinnego biznesu, tak jak życzył sobie kiedyś ojciec? Mógłbym mieć też żonę i jakieś dzieci.

A co za tym idzie... z dużym prawdopodobieństwem... uprawiałbym... seks. Przerażająca perspektywa.

Chociaż wcale nie musiałbym mieć dzieci. Przekazywaniem genów szlachetnej rodziny Holmesów nowym pokoleniom mógłby się zająć Mycroft. Znalazłby chyba na to kwadransik między kryzysem w Korei a zamieszkami w Brighton. Podobno nie trzeba więcej. Zresztą biorąc pod uwagę czas i częstotliwość, z jaką Holmes senior bywał w domu, Mycrofta wyprodukował w pięć minut, a ja zostałem poczęty in vitro. Może dlatego tak dobrze czuję się wśród probówek.

Pożyczyłem od Johna laptopa, naturalnie pod jego nieobecność. Ma na dysku szaloną ilość zdjęć pornograficznych i kilka filmów. Foldery ostatnio aktualizowane przed ponad siedmioma miesiącami. Coś mocno obniżyło libido Johna. Stres? Łatwo wnioskować na podstawie zawartości o gustach pana doktora: kobiety rasy białej, szczupłe, raczej ciemnowłose, pierś wielkości grejpfruta... John najwyraźniej nie przepada za „balonami". Właściwie wszystkie te modelki wyglądają jak siostry – porozbierane w różnym stopniu i upozowane w kilku standardowych pozycjach, eksponujących drugorzędne cechy płciowe. Nuda.

Pliki wideo są jeszcze gorsze. Afektowane jęki, wulgarny język, konwulsyjne ruchy frykcyjne i obowiązkowe wycie w finale, istny koszmar. Powinienem coś czuć. Widok kopulujących par teoretycznie powinien dotrzeć do mojej zwierzęcej części, wzbudzić podniecenie, wyzwolić wydzielanie rozmaitych substancji w gruczołach dokrewnych, krew powinna wypełniać ciała jamiste mojego członka – ale nic takiego się nie dzieje. Zaburzenia wydzielania testosteronu? Oksytocyny? Co ze mną jest nie tak?

Wyobraźnia podsuwa mi jedynie smutny obraz Watsona, który gapi się w ekran z zaciętą i ponurą miną pod tytułem „dojdę albo mi ręka odpadnie". Smutne to, bo doskonale wiem, że John nie lubi takich rzeczy robić samoobsługowo. Towarzyski typ, lubi dotykać i być dotykanym, na zasadzie wymiany barterowej, korzystnej dla obu stron. Ale teraz już nie podrywa żadnych dziewczyn, z nikim się nie umawia. Przygiął się, zmizerniał, w jego piaskowych włosach lśnią srebrne nitki. To moja wina. Rozbiłem go, a on wciąż jeszcze nie odnalazł i nie posklejał wszystkich swoich kawałków.

Gdzieś między fotografiami obnażonych brunetek plącze się kilku czy nawet kilkunastu facetów. Oczywiście czystym przypadkiem, bo przecież John Absolutnie-Nie-Gej Watson nie ogląda zdjęć atrakcyjnych panów. Nie, skąd...

Wszyscy prezentują sam typ urody, co kobiety: biali, ciemnowłosi, raczej szczupli, żadnych fanatyków siłowni faszerowanych odżywkami.

Pewnie miałbym u Watsona jakieś szanse, gdybym nie był aseksualnym świrem, kradnącym mu swetry.

I gdyby on wreszcie spojrzał prawdzie w oczy i przyznał, że jest biseksualny.

888

Mam wrażenie, że się przesłyszałem.

- Słucham...?

- Dlaczego nie umawiasz się z mężczyznami? – powtarza Sherlock cierpliwie, kapiąc jakąś podejrzaną cieczą na szkiełka mikroskopowe.

- Bo. Nie. Jestem. Gejem – cedzę ze złością.

- Tak, oczywiście. John, powtarzasz to ciągle jak refren szlagieru. Jesteś biseksualny, a skoro z kobietami ci nie wychodzi, nie rozumiem czemu...

- Nie będzie mnie pouczał o mojej orientacji facet, który nie zna własnej!

Sherlock podnosi wzrok znad eksperymentu. Jego oczy za pleksiglasowymi goglami wydają się stalowoszare.

- Ależ ja znam własną orientację.

- No to słucham. Kobiety, mężczyźni, świnki morskie...?

- Zwłoki.

Dobrze, że odstawiłem swój ulubiony kubek, bo pewnie właśnie roztrzaskałby się na podłodze.

- W Yardzie jest to bardzo popularna teoria, dotycząca mojej seksualności – ciągnie Sherlock. - Czyżby do ciebie nie dotarła? Jestem nekrofilem. W nocy, kiedy śpisz, współżyję z eksperymentami z naszej lodówki.

- To jest zbyt obrzydliwe, by z tego nawet żartować, Sherlock!

- Dlaczego? Czym się różni ciało żywe od martwego? Jedynie temperaturą.

- I zawartością umysłu! Nie można uprawiać seksu z przedmiotem!

- Dlaczego? Wielu ludzi to robi. Ty uprawiasz seks z komputerem. A wracając do tematu...

- Nie chcę wracać do tego tematu!

- A wracając do tematu, czemu nie chodzisz na randki, John?

Wzdycham. Pod pewnymi względami Holmes jest jak buldog: jak w coś się wczepi, to nie rozewrze szczęk.

- Kobiety są trudne. Wymagają zabiegów, rytuałów, kwiatków, kolacji, starań i tego rodzaju rzeczy. A ja nie mam na to w tej chwili energii ani siły psychicznej. Starczy, że mam co tydzień randkę z terapeutką.

- Czyli mężczyźni są prostsi w obsłudze? – indaguje Sherlock.

- Chyba tak. Mnie osobiście wystarczy, jeśli ta druga strona jest ładna i niegłupia. Ewentualnie jeszcze jakieś znaczenie ma jakość jedzenia w restauracji.

Sherlock zdejmuje gogle, marszczy lekko brwi, patrząc w blat kuchennego stołu.

- Mógłbyś mnie gdzieś zaprosić. Tak w ramach treningu. Na przykład do Angela. On jest tolerancyjny, a ja nie mam dużych wymagań.

Opada mi szczęka.

- Zaprosić?

- Na randkę. W ramach ćwiczeń. Obiecuję, że będę się przyzwoicie zachowywał. A ty się oswoisz z sytuacją.

Dobry Boże i wszyscy święci, udajmy, że ja tego nie słyszałem. Wdawanie się w tego typu gierki ze współlokatorem to głupota, zwykle kończąca się wyprowadzką. Wdawanie się w romans z panem detektywem-konsultantem to czyste, niezmącone szaleństwo.

- N-nie, dzięki, Sherlock. Po pierwsze: nie twój rejon. Po drugie: ja naprawdę nie jestem zainteresowany. Serio.

- Jasne – mówi detektyw, na powrót wkładając gogle i kierując się ku lodówce, prawdopodobnie po jakiś kawałek trupa. Odnoszę dziwne wrażenie, że jest urażony.

Nim otwiera drzwiczki, rejteruję do łazienki, gdzie wsadzam głowę pod zimną wodę.

888

Nie jest zainteresowany... Nie jest zainteresowany mną. Co mają ci kolesie z fotografii, a czego ja nie mam? Czy jestem brzydki? Przynajmniej jestem trójwymiarowy!

Oglądam się bardzo uważnie i krytycznie w lustrze. Włosy – ujdą. Atramentowy bałagan, który trudno okiełznać. Przynajmniej nie łysieję. Uszy – w porządku, nigdy nie miałem do nich zastrzeżeń, podobnie jak do brwi. Lewą przecina ledwo widoczna szrama, tam gdzie w maju 2010 chlasnęła mnie zerwana struna. Pod oczami zaczynają mi się zarysowywać mikroskopijne zmarszczki, ale to nawet lepiej – w końcu przestaję wyglądać jak szczeniak. Nos... Usiłuję zobaczyć samego siebie z profilu. Hm... Nos jak nos, widywałem gorsze. Zęby... Wyszczerzam się do szklanej tafli. No tak, tu już gorzej. Gdybym się urodził piętnaście lat później, ortodonta rutynowo zapakowałby mnie w jakiś potworny aparat i zapluwałbym się jak koń z wędzidłem w pysku. Czy to dlatego nie podobam się Watsonowi? Na próbę wysuwam szczękę. Niewielka różnica. To się właściwie nawet nie rzuca w oczy. W każdym razie nie zauważyłem, żeby przeszkadzało tym wszystkim zwariowanym fankom, które kolekcjonowały moje zdjęcia i przysyłały na nasz adres używaną bieliznę, ku wielkiemu zgorszeniu pani Hudson. I ku zgorszeniu Johna. Nie mam pojęcia czemu odmówił, kiedy zaproponowałem, że może sobie zabierać te prezenciki. Ja nie jestem zainteresowany. Ostatecznie z nas dwóch to on ma na dysku kolekcję porno.

Oczy – bladoszaroniebieskie, bez wyrazu. Cera – blada, bez wyrazu. Kości policzkowe... Podobały się Tej Kobiecie, a ona raczej ma dobry gust, więc powiedzmy, że tu jest okej. Mycroft kiedyś nietaktownie stwierdził, że jako blondyn byłbym uosobieniem nazistowskiego ideału urody. Pomijając oczywiście ten nieszczęsny tyłozgryz. Usta... Nie bardzo. Mogłyby być węższe. John kiedyś wyraził pogląd, że wyglądam jak nadąsana primadonna. Żeby powiększyć usta, wstrzykuje się kolagen, ale co robią, żeby je zmniejszyć? Zdaje się, że tu już działają skalpelem. Brrr...

Nie mam ani byczego karku, ani szyi żyrafy. Wzrost sześć stóp i pół cala czyli 184,5 centymetra – ani wybitnie wysoki, ani niski. Ramiona... Zdejmuję piżamę i staję nago przed dużym lustrem, umieszczonym na ścianie łazienki. Tors dziedziczony w długiej linii wszystkich Holmesów po mieczu: prostopadłościan, trywialny jak karton po mleku. Przynajmniej udało mi się uniknąć tendencji do tycia, z jakimi boryka się mój brat. Mięśnie ramion – w porządku. Brzuch – w porządku. Dbam, żeby się nie utuczyć, poza tym jedzenie jest nudne. Czy jestem za chudy? Czy John wolałby kogoś potężniej zbudowanego? Nie mam żeber na wierzchu, ale... Nogi jak szczudła, zakończone długimi wąskimi stopami i długimi palcami. Jak u płetwonurka... Źle czy dobrze? Skoro nie muszę zamawiać butów na miarę, to chyba nie ma powodu do niepokoju? Lubię chodzić boso, a John wtedy zerka na moje nogi i ma minę... dezaprobującą. Jednak nie wiem, czy nie podobają mu się moje stopy czy po prostu sądzi, że się przeziębię i będą problemy.

Najważniejszy element zostawiam na koniec. Dziesięć spokojnych centymetrów. Piętnaście kłopotliwych. Lub piętnaście i pół – zależy od dnia i kondycji. Nieobrzezanych. W porównaniu z atrybutami modeli porno, centymetrów bardzo niepokaźnych i skromnych, ale mieszczących się w normie.

„No cóż, panie Holmes, pod względem fizycznym jesteś po prostu średniakiem. Na całym froncie" – myślę i z ciężkim westchnieniem wchodzę pod prysznic.

Jest piątek. Jeśli nie dopełnię procedur, transport gotów się zacząć wyzłośliwiać i skompromitować mnie w miejscu publicznym. Puszczam ciepłą wodę i rozpoczynam czynności higieniczne. Zamykam oczy i myślę o... Nie, nie o Anglii. O jedynej kobiecie z intelektem tak błyskotliwym, że zdołała mnie poniżyć i prawie ze mną wygrać. O Irene Adler, która była tak bardzo naga, że wydawała się ubrana w uniform. Przejrzyste szare oczy Tej Kobiety oddalają się, a ich miejsce zajmują niebieskie, łagodne oczy Johna Watsona, kryjące się pod zmęczonymi powiekami. Sherlock... Sherlock... Sherlock... Znajoma faza napinająca mięśnie, wyginająca ciało, przyspieszony oddech, chaos w głowie - za chwilę będzie koniec i spokój aż do wtorku.

- Sherlock, czy ty mnie słyszysz?

Cholera! Prawie się przewróciłem z zaskoczenia.

- Pukałem, ale... – Głos Johna załamuje się. – Yyy...

- Czego chcesz? – warczę.

- Lestrade... Prosi, żebyś oddzwonił...

- Oddzwonię! Wynoś się wreszcie!

To by było na tyle w zakresie publicznej kompromitacji.

888

Jeszcze w wagonie metra czuję, jak palą mnie twarz i uszy. Naturalnie wiedziałem, że Sherlock Holmes nie jest tajemniczą maszyną, wyprodukowaną w tajnej fabryce MI6. Jada posiłki, chodzi do toalety i od czasu do czasu do stomatologa. Krwawi, jeśli się skaleczy, może mieć katar i gorączkę, albo struć się nieświeżą zapiekanką. Jednak nie przypuszczałem, że robi coś tak... tak ludzkiego. Zaparowane, matowe szkło kabiny prysznicowej niewiele ujawniało, ale nie miałem wątpliwości, że Sherlock realizował tam pewne... ekhm... męskie potrzeby.

Męskie. Potrzeby. Jest mężczyzną, więc dlaczego nie miałby ich mieć? Właściwie dlaczego założyłem, że skoro Holmes dwa lata temu określił zarówno kobiety jak i facetów jako nie swój „rejon" to nie ma żadnego „rejonu"? Ludzie miewają naprawdę dziwne fetysze. Może on akurat lubi kafelki?

No i tak właściwie... Holmes niedawno usiłował mnie zaprosić na randkę. Oczywiście w zupełnie pokręcony sposób, właściwy całemu holmesowemu plemieniu. Nie wyszło mu, bo skonsternowany pan doktor nie pojął aluzji, tępak jeden. Niemniej Holmes miał pewne potrzeby i próbował je zaspokajać. Tylko dlaczego akurat ze mną? John, pomyśl, a właściwie z kim, jak nie z tobą? Przyzwyczaił się do ciebie. Czuje się komfortowo w twoim towarzystwie. Wyobrażasz sobie pana detektywa, jak w gejowskim klubie startuje do całkiem obcej osoby? Do jakiegoś wyglansowanego kolesia z oczkami podkreślonymi eyelinerem? O, fuj...

Ella bez pudła wyczuła, że coś się wydarzyło. Mycroft już na początku naszej znajomości stwierdził, że jest niekompetentna i być może miał w pewnym stopniu rację, ale na litość, jaki terapeuta by się domyślił, że weteran z traumą tęskni do wojny? Poza tym nie miałem siły ani ochoty, by zaczynać na nowo z osobą całkowicie obcą. Do Elli już się przyzwyczaiłem i wcale nie była taka najgorsza.

- Zaglądałam dziś na twojego bloga. Nadal nie piszesz.

- Nie jestem jeszcze na to gotowy. Ale robię notatki.

- Robisz postępy – uśmiechnęła się.

- Nie pisząc?

- Kiedyś powiedziałbyś, że wszystko jest świetnie. Teraz przyznajesz, że nie wszystko jest okej.

- Nie. Nie jest okej.

- Nadal masz koszmary? Znów Afganistan?

- W tym tygodniu dwa razy. Te tabletki nie pomagają. Nie, nie Afganistan.

Ella patrzy na mnie spokojnie i wyczekująco wielkimi, czarnymi jak noc oczami.

- Krew na chodniku – mówię z przymusem. – Mam krew na rękach. I na ubraniu. Widzę martwego Sherlocka. Czasami upadam na ziemię i ktoś mówi, że już nigdy nie będę chodził... To bywa tak straszne, że w ogóle nie chcę zasypiać. Dlaczego to tym razem tak długo trwa?

- Przeżyłeś ogromny szok. Fazę żałoby po śmierci partnera. Potem jego powrót. Nie spodziewaj się, że wszystko prędko wróci do normy. Rozpadły się podstawy, na których konstruowałeś cały swój świat. Odbudowa będzie wymagała czasu. Twój związek z Sherlockiem Holmesem nie jest łatwy.

- Przedtem wróciłem do normy w ciągu jednej doby. A poza tym my z Sherlockiem nie jesteśmy w związku.

Ella uśmiecha się.

- Ależ jesteście. John, coś ci powiem: tak naprawdę spełniacie wszystkie wymagania tak zwanego „białego małżeństwa". Silna więź uczuciowa, wspólne spędzanie czasu, tyle tylko, że nie uprawiacie ze sobą seksu.

Coś podobnego powiedziała mi świętej pamięci Irene Adler, a słowa Elli przypominają mi dzisiejszy widok w łazience. Gdzieś wewnątrz mnie narasta chichot. Nie mogę go opanować, zakrywam usta dłonią, ale wyrywa się na zewnątrz. W końcu zginam się w pół i rechocę tak, że aż mi stają łzy w oczach. Ella milczy wyrozumiale i tylko podsuwa mi pudełko kleenexów.

- On... On... On mnie zaprosił na randkę! – wykrztusiłem nareszcie, wycierając oczy i nos.

- Sherlock?

Kiwam głową potakująco.

- Przyjąłeś zaproszenie?

- Chyba żartujesz.

- Nie, John, nie żartuję. Zdefiniuj pojęcie randki.

Przeczesuję włosy palcami.

- Nooo... dwoje ludzi...

- Albo dwóch, albo dwie – wtrąca Ella z uśmiechem.

- Okej, dwie osoby jakiejś płci idą razem, powiedzmy, do miłej włoskiej knajpki, albo na spacer do parku, albo w tego rodzaju miejsce. Rozmawiają, obserwują się... komplementują... trzymają za ręce... Innymi słowy: robią wzajemny research.

Ella unosi brwi, ale nie komentuje tego bardzo holmesowego określenia.

- A następnie w zależności od wyniku badań całują się lub nie, i idą do jednego łóżka, albo do osobnych.

- Już na pierwszej randce?

- No, niekoniecznie.

- Czyli pierwsza jest w miarę bezpieczna. Osobiście w twoim opisie takiej zwyczajnej randki nie zauważyłam ani jednego elementu, którego nie mógłbyś wykonać na spółkę ze swoim przyjacielem. Kolacja, rozmowa, spacer. Nie musicie się przecież całować, ani też iść do łóżka.

Wzdycham.

- Niby nie, ale dla Sherlocka to będzie jedynie eksperyment socjologiczny, a ja nie chcę być królikiem doświadczalnym.

Ella milczy przez chwilę, patrząc na mnie bardzo uważnie, a potem pyta:

- Uważasz, że właśnie dlatego to zaproponował?

- A z jakiego innego powodu?

- Mógłbyś rozważyć możliwość, że po prostu go obchodzisz. Albo że Sherlock czuje się samotny i potrzebuje uwagi.

Zabiła mi klina. Sherlock pożądający czyjejś uwagi to nic nowego, ale fakt faktem, że zwykle domagał się jej głośno, w sposób nie dający się zignorować, jak kot drący pysk nad pustą miską.

- Przemyślę to – mówię na odczepnego i dodaję: - Ella, Ambien nie pomaga. Ja się już boję własnego łóżka. Możesz mi dać świstek do psychiatry, żeby przepisał mi coś mocniejszego?

Moja terapeutka kręci głową.

- Nie sądzę, żeby silniejsze leki były dobrą drogą, John. – Zastanawia się. – Czy ty lubisz swój pokój? Spędzasz w nim dużo czasu? Czujesz się tam bezpiecznie?

Wzruszam ramionami.

- Nie wiem. Sypiam tam, przechowuję rzeczy osobiste, ale większość czasu przebywam w salonie.

- Spróbuj więc spędzić jedną lub dwie noce w salonie i zaobserwuj, czy to wpłynie na komfort twojego snu. Jeśli nie, dopiero wtedy pomyślimy o silniejszych psychotropach, dobrze?

Ma rację, nie powinienem się truć. Ale bardzo potrzebuję wypoczynku.

888

Kiedy John wraca z terapii, nie poruszamy kwestii żenującego porannego zajścia. Obaj jesteśmy skrępowani i udajemy, że w ogóle nic się nie zdarzyło. Jestem za to szczerze wdzięczny. Nie mam pojęcia, jak się zachować. Zacząć wyjaśniać swoją teorię higieny intymnej? Zrugać pana doktora za włażenie do łazienki, kiedy jest zajęta? Przygotować kontrę w postaci rozległego omówienia zawartości twardego dysku laptopa Watsona? Zdaje się, że każde wyjście byłoby złe. Już lepiej milczeć i przeczekać, badając możliwości fałszowania odcisków palców za pomocą „trupiej rękawiczki".

Tego wieczora John siedzi przed telewizorem dłużej niż zwykle, a kiedy już zaczyna się szykować do snu, ku memu zaskoczeniu wraca do salonu z pościelą w objęciach i mości się na kanapie.

- Dlaczego chcesz spać tutaj? – pytam podejrzliwie.

- Ella mi to zaleciła w ramach terapii. Zmiana środowiska. Mam sprawdzić, czy przyczyną mojej nerwicy nie jest przypadkiem łóżko – mówi John z sarkazmem i prycha.

Po raz pierwszy jestem skłonny zgodzić się z Ellą Thompson. Moje łóżko mnie nienawidzi. (Z wzajemnością.) Jest meblem podstępnym i złym – szatańskim pomiotem, spłodzonym przez kort tenisowy i lodówkę.

- A jeśli będę chciał grać w nocy? – Czuję, że powinienem jakoś zaprotestować. Nie żebym żałował Johnowi kanapy (chociaż jest tak naprawdę moja), lecz dlatego, że John chyba oczekuje z mojej strony pewnego tradycyjnego oporu.

- Nie będziesz grał w nocy! – mówi John stanowczo, strzepując poduszkę.

- Tak jest, sir!

Sięgam po skrzypce. Za kwadrans dwunasta to przecież jeszcze nie noc. Gram Nokturn Chopina, potem „Clair de lune" Debussy'ego, a na końcu kołysankę z „Labiryntu fauna". John jakoś nie protestuje, zgasił tylko górne światło, opatulił się kołdrą i słucha.

- Ładne to było. Dziękuję.

Jest mi przyjemnie. Zagrałbym coś jeszcze, ale John ziewa, gasi boczną lampkę i odwraca się nosem do oparcia. Koniec koncertu, czas spać. Prysznic, wyszorować swoją wadę zgryzu i grzecznie lec do łóżka z rączkami na kołdrze.

Tym razem nawiedza mnie nie Moriarty, a snajper – ten, którego dopadłem w Brukseli i zabiłem pociskiem z rycyną. Szybko, elegancko, z dystansu. We śnie jednak duszę go i miażdżę mu twarz, a on nie chce umrzeć - czepia się mego ubrania, rzęzi i charczy, usiłuje wydrapać mi oczy, wciąż uparcie trzyma się życia, choć sam jest już nierozpoznawalnym kawałkiem mięsa. Nie mogę się go w żaden sposób pozbyć. Kiedy się budzę, jestem na wpół uduszony, mam twarz wciśniętą w poduszkę i dławię się własnym krzykiem.

Boże, w którego nie wierzę, jakże ja nienawidzę tego przeklętego łóżka!

Drzwi są szczelnie zamknięte. Czy John się obudził? Sprawdzam, przy okazji zaglądając do lodówki w poszukiwaniu narzędzia zemsty na meblu pani Hudson. John nadal śpi. Leży nieruchomo i spokojnie oddycha. Nic, tylko pozazdrościć.

Zabieram ze swojej sypialni kołdrę i poduszkę, odsuwam ostrożnie stolik, moszczę sobie legowisko na podłodze obok kanapy. Słucham w nocnej ciszy miarowego oddechu Johna Watsona i chyba w którymś momencie zasypiam ponownie.

888

Kiedy budzę się rano po nocy całkiem wygodnie spędzonej na kanapie, omal nie wdeptuję w wielki rulon kołdry, spoczywający na dywanie tuż obok. Z jednej strony bawełnianego zwoju wystają ciemne kosmyki, wijące się niczym macki kalmara - a z drugiej długie i blade stopy.

- Sherlock...? Czemu śpisz na podłodze?

- Mmmm...? – W ślad za „mackami" wyłania się zaspane pyszczydło Holmesa, niebieskie ślepia łypią nieprzytomnie. Przeciąga się i ziewa od serca, jak hipopotam.

- Dlaczego śpisz na podłodze? – powtarzam z naciskiem.

- Bo... – Marszczy brwi i kombinuje. – Bo w moim łóżku są zwłoki! – kończy triumfalnie.

Rany boskie! Zrywam się na równe nogi, przeskakuję Holmesa i biegnę do jego sypialni. Skąd on, do ciężkiej zarazy, wytrzasnął zwłoki w środku nocy i jak je zdołał przenieść bez hałasu przez salon? I dlaczego przechowuje je akurat w swoim łóżku?

Och...

No tak, w pewnym sensie są to rzeczywiście zwłoki. Kiedyś żyły, teraz nie żyją. Niewątpliwie trupy. Na prześcieradle poniewierają się rozrzucone z rozmachem sardynki. W oleju. Widocznie pan detektyw zgłodniał o północku i zdarzył mu się mały wypadek spożywczy.

- Pierzesz pościel. I nakładkę na materac też! – mówię głosem o temperaturze zera absolutnego, słysząc, że Sherlock staje za mną.

- Nie ma problemu. Jestem mistrzem świata w praniu! – odpowiada chełpliwie.

Co racja, to racja. Jest. O ile tylko przełamie swoje wrodzone lenistwo. Nie wiem jak on to robi, ale kiedy przychodzi jego kolej na pranie, to wszystko robi się czyściejsze niż u mnie. Być może działają jakieś bioprądy, telekineza czy coś w tym stylu, bo Holmes siedzi przed pralką ze skrzyżowanymi nogami, gapi się w okienko i hipnotyzuje pranie. Wygląda wtedy jak młody Poe na prochach, tylko bez prochów.

888

Mieszkamy już tak długo w jednym lokalu, a ja właściwie nie mam pojęcia, jak John wygląda. W sensie całkowitym, cielesnym. Och, naturalnie, wiem, że ma dokładnie sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, czyli pięć stóp i sześć cali. Jestem też w stanie ustalić z grubsza jego wagę. Natomiast John Watson składa się dla mnie z głowy, rąk mniej więcej do łokcia i nóg mniej więcej do kolan, reszta to elementy wymienne: dżinsy i kraciasta koszula, sweter, piżama albo klasyczny szlafrok w paski, który odsłania niby najwięcej, lecz zarazem najbardziej zazdrośnie strzeże sekretów wstydliwego pana doktora. Mycroft, zbierający okruszyny informacji, co John powiedział na sesji terapeutycznej, jaki lubi gatunek chleba tostowego, dżemu czy też u kogo spał na materacu, a u kogo na kanapie, myśli, że wie o nim wszystko. Tymczasem nawet nie zbliżył się do rozwiązania tajemnicy. To ja stoję na jej progu, patrząc na śpiącego Johna, w chwilach, kiedy jest najbardziej odsłonięty.

Chciałbym kiedyś odkryć to, co zakryte. Prześledzić z lupą drogi jego żył na ramionach, przekonać się, czy włosy pod pachami ma takiego samego koloru, jak te na głowie. Czy ma owłosioną pierś? Czy jego brodawki sutkowe są różowe, czy mają barwę kawy z mlekiem? Chciałbym policzyć jego znamiona, jeśli jakieś posiada. Czy doktor ma jakiś tatuaż? Żołnierze gustują w takich ozdobach... Choć właściwie do Johna to zupełnie nie pasuje. Na pewno ma bliznę, być może niejedną. Został postrzelony, na tyle ciężko, by zmusiło go to do odejścia z armii. Jak wygląda ta blizna? Okrągłe zagłębienie w ciele, wielkości pięciopensówki? Większe? Czy może gwiaździsty krater popękanego ciała? Różowy? Biały? Siny? Czy doktor się go wstydzi?

Dwukrotnie zastawiłem na Johna pułapkę w sypialni: otwarty laptop z włączoną kamerą. Miałem nadzieję, że zdołam coś zobaczyć, kiedy się będzie przebierał. Za pierwszym razem odwrócił się tyłem i niemal natychmiast uciekł z kadru, za drugim zauważył mrugającą diodę i zamknął komputer. Chyba nawet nie przeczuwał podstępu, myśląc, że sam pozostawił aktywne łącze przez roztargnienie. Klapa, klapa na całej linii...

Jaki smak miałaby skóra Watsona...? Słony? Gorzkawy? I jaki jest w tych... dolnych rejonach? Duży? Mały? Ciemny? Jasny? Prosty? Wygięty?

Dlaczego on mnie nie chce? Co jest ze mną nie tak?

888

Ella chyba miała rację. W salonie, zanurzony w miękkich poduchach kanapy, czuję się lepiej, choć to posłanie jest węższe. A może właśnie dlatego? Przytulony plecami do gąbkowego oparcia, zawinięty w kołdrę jak mumia, byłem bezpieczny, przespałem noc bez żadnych koszmarów, na zaledwie jednej różowej tabletce. Zachęcony pierwszym sukcesem, następnego wieczora również rozłożyłem sobie pościel na kanapie.

- Czy ty masz zamiar sypiać tu na stałe? – zapytał Sherlock kwaśno, wydobywając ze skrzypiec okropne dysonansowe dźwięki. Najwyraźniej pana detektywa drażniło moje zaanektowanie kanapy na własne potrzeby.

- Jeszcze tylko dzisiaj – uspokajam go. – Jutro prawdopodobnie będę już gotów stawić czoła demonom drugiego piętra.

Sherlock tym razem przerabia niemal całego „Skrzypka na dachu", kończąc nostalgiczną „Anatewką". Gra, siedząc na oparciu fotela – w nowym niebieskim szlafroku od Harrodsa wygląda jak duży zimorodek.

W środku nocy budzą mnie demony pierwszego piętra.

Głośny lament, szloch... Nie mój. Na oślep szukam włącznika lampy, światło ujawnia niepokojący obraz: legowisko z kołdry, koców i poduszek obok, na dywanie. Sherlock podrywa głowę z posłania, ma zaczerwieniony nos, charakterystyczny rzucik czerwonych plam dokoła oczu. Patrzy na mnie półprzytomnie.

- Jesteś... - oddycha z ulgą.

- Jestem – odpowiadam słabym głosem.

Opada z powrotem na poduszkę i nakrywa się kocem. Widać mu tylko czoło i rzęsy pozlepiane jak mokre piórka. Gaszę światło. Milczę, wpatrując się w ciemność. Milczymy obaj. Nigdy nie widziałem płaczącego Sherlocka Holmesa. Absolutnie nigdy. Słyszałem jego załamujący się głos w telefonie, ale nigdy nie widziałem jego łez.

Przeżyłem straszny szok i traumę. Od wielu miesięcy jadę na uspokajaczach i psychoterapii. Dlaczego, u licha, nie pomyślałem o tym, że Sherlock też przeżył szok i traumę? Ja miałem Ellę, Stamforda, panią Hudson, telefony od Harry (zmiłuj się, Panie) i od Grega, a kogo miał Sherlock? Mycrofta można nie liczyć – Holmes młodszy prędzej by sobie język odgryzł, niż zaczął się zwierzać bratu. Pani Hudson była cudowną starszą panią, ale raczej nie nadawała się na ścianę płaczu dla trzydziestoletniego socjopaty honoris causa. Pozostawałem ja. „Jesteś". Jestem i mam paskudne uczucie, że zawiodłem. Gdzie on był przez te pięć miesięcy? Co robił? Co przeżył? Czy miał w kimś oparcie? Jak z jego perspektywy wyglądało zajście na dachu szpitala? Pytania bez odpowiedzi. Założyłem, że przeczekał ten niebezpieczny czas w jakimś wygodnym apartamencie, pod troskliwą, choć pewnie strasznie wkurzającą pieczą swego kochanego braciszka, a potem powrócił z hukiem, w blasku chwały i skandalu - ulubiona gwiazda tabloidów, jak zawsze arogancki i zimny niczym dupa Eskimosa. Wydawało się, że doskonale sobie z tym wszystkim radzi. A jeśli się myliłem? Jeśli on sobie w rzeczywistości nie radzi?

- Sherlock... Co się stało? – szepczę.

- Widzę martwych ludzi – odpowiada ironicznym tonem, naśladując cienki głosik dzieciaka z „Szóstego zmysłu".

Jestem może prosty i czasem grzeszę naiwnością, ale nie jestem głupi. To, co miało zabrzmieć jak żart, żartem nie jest. Domyślam się, jakich „martwych ludzi" widzi Sherlock w snach i czemu tak rozpaczliwie do mnie lgnie, pod dziwnymi pretekstami uciekając z własnego łóżka, oraz robiąc cudaczne propozycje... Ella miała rację, niech to szlag. Przywykłem do tego, że pan detektyw się popisuje, dziwaczy i robi fochy, więc łatwo zapomniałem, że kiedy naprawdę potrzebuje czyjejś troski, prosi o nią bardzo cicho, niejednoznacznie i mgliście. Trudno to dostrzec przez ten jego parawan ekscentryzmu i domniemanej socjopatii. I nie zapomnijmy też o innych psychiatrycznych cudach. Zresztą to przecież facet. My, mężczyźni, tak mamy: będziemy pełzać po dnie ostatkiem sił i nadal twierdzić, że wszystko jest cudownie i w najlepszym porządku. Sam przecież przechodziłem ten etap. Wszystko wspaniale, tylko kawałek oksydowanego metalu w szufladzie był coraz bardziej i bardziej kuszący. Szlag...

Mam od Sherlocka pozwolenie na dotyk, więc wyciągam rękę i trafiam akurat na potarganą łepetynę pana kryminologa. Odsunie się? Nie odsunął.

- Wszystko będzie dobrze, Sherlock. To minie. Wszystko po prostu potrzebuje czasu.

- Brednie. Ella ma na ciebie zły wpływ – mruczy Sherlock, ale nadal się nie porusza, a ja czuję pod palcami jego miękkie, splątane włosy.

- Akurat w tym wypadku Ella się nie myli.

- Sprawy nie wymagają czasu, tylko działań.

- A działanie wymaga czasu, więc na jedno wychodzi. Myśli i uczucia, uporanie się z nimi – to wymaga czasu. Nie jesteśmy maszynami, Sherlock. Nie można nam dokręcić paru śrubek, ani wymienić części. To wymaga... myślenia, analizy, rozmów... Poradzimy sobie z tym.

888

Ręka Johna jest fantastycznie ciepła. Boję się choćby drgnąć, żeby jej nie cofnął. „Nie jesteśmy maszynami... Poradzimy sobie..." Mówi w liczbie mnogiej. „My", nie „ja", czyli bierze w swoich kalkulacjach pod uwagę również mnie. Mam wielką nadzieję, że się nie mylę. Mam też nadzieję, że nie będzie mnie chciał ciągnąć na sesje terapeutyczne do tej całej Thompson. Wszyscy terapeuci, z jakimi się stykałem, byli naprawdę beznadziejni. Najpierw chcieli, żebym do nich mówił, a potem się obrażali. Kompletny brak profesjonalizmu. I to podobno ja mam problemy psychiczne, pfff...

John... Czy mogę iść z tobą do łóżka? Nie, nie tak. Czy mogę się z tobą dziś przespać? Jeszcze gorzej. Jak wyrazić to, że tak bardzo chcę i potrzebuję, żebyś mnie ogrzał, aż boję się poruszyć, bo wtedy zabrałbyś rękę z mojej głowy?

- Słuchaj, tobie chyba nie jest najwygodniej tam na dole?

- Ujdzie – odpowiadam ostrożnie. W rzeczywistości podłoga jest upiornie twarda i zawinięcie się w kołdrę niezbyt pomaga.

- Może byś się przeniósł z powrotem do własnego łóżka? Posiedziałbym z tobą, póki byś nie zasnął.

A potem byś sobie poszedł, a ja znów wylądowałbym w Gehennie. Dziękuję, nie skorzystam.

- To łóżko nie jest moje – odpowiadam ponuro. – Należy do pani Hudson i mnie nienawidzi.

- Sherlock, łóżko to mebel. Nie może mieć uczuć. Co z twoim słynnym racjonalizmem?

- Wyczerpał się. Ja i ten mebel pałamy do siebie wzajemną antypatią. To łoże małżeńskie. Być może siedzi w nim duch świętej pamięci pana Hudsona. Ostatecznie wysłałem drania na krzesło elektryczne, miałby powody do pewnej niechęci.

John wzdycha.

- Kiedy to się zaczęło?

- Opętanie mojego łóżka?

- Twoja nerwica.

- Wtedy.

- Mycroft powinien ci zapewnić psychologa.

- Mycroft mnie wystawił Moriarty'emu. Niczego od niego nie chcę. A już zwłaszcza psycho-szpiega.

John, czy mógłbyś mnie ogrzać?

- Ta kanapa byłaby dość szeroka na dwóch? – pytam od niechcenia.

- Jest ewidentnie jednoosobowa, Sherlock.

Co za szkoda.

- A twoje łóżko?

- Jest szersze, ale ma jedną podstawową wadę.

- Hm?

- Jest moje. Ostatni bastion mojej prywatności, do którego jeszcze się nie wdarłeś i chcę, żeby tak zostało.

Ręka Johna oddala się. No to koniec przyjemności. Spaprałeś to, drogi Holmesie. Wyrywa mi się westchnienie rozczarowania, przewracam się na drugi bok, moszczę na swoim twardym barłogu. Trudno, przynajmniej nic nie wskazuje na to, by John chciał już teraz wracać do siebie na górę. Będzie obok mnie. A ja obok niego. Skoro tyle razy przychodził do mojego pokoju, wybudzając się ze swoich koszmarów, to może i on potrzebuje mojej obecności?

Albo kogokolwiek, a ja po prostu jestem pod ręką...

I nagle – o cudzie – czuję jak jakaś żywa, ruchliwa forma opada obok mnie na dywan, lokuje się za mymi plecami, szuka sobie wygodnej pozycji. John przytula się do moich pleców, czuję ciężar jego ramienia, kiedy mnie obejmuje.

- Ani słowa – burczy.

- Mhm...

- Łapy przy sobie i żadnych komentarzy, jasne?

- Mhm...

- I nie wymagaj, żebym śpiewał kołysanki, bo nie umiem.

Nie musi, sama jego bliskość jest jak kołysanka, albo końska dawka Valium. Odpływam, ukołysany szmerem jego oddechu. Nie mam żadnych snów.

Rano budzę się nos w nos z doktorem. Jest tak blisko, że mogę policzyć mu rzęsy. Widzę drobniutką siateczkę zmarszczek pod oczami, jasną szczecinkę na policzku, a na brodzie maleńkie zadraśnięcie po wczorajszym goleniu. Jego włosy są wesołym, różnobarwnym rozgardiaszem. Jaki on jest ładny, kiedy śpi... Obawiam się głębiej odetchnąć, żeby się nie obudził przedwcześnie. Pachnie jeszcze trochę wieczorną kąpielą (żel „Nivea Sensitive"), ale przede wszystkim sobą. Wiem, że obiegowy ideał męskiej urody ma metr dziewięćdziesiąt, bicepsy rozrywające rękawy, kwadratową szczękę i nigdy więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale mnie się podoba właśnie John Watson. John z jego przekroczoną trzydziestką, niskim wzrostem, zmęczonymi oczami, które zmieniają barwę zależnie od oświetlenia, zabawnym nosem i włosami, które już domagają się strzyżenia. Dlatego, że John jest Johnem - dobrym, rozumnym człowiekiem. Niemądrym, ale rozumnym.

Powieki Johna unoszą się powoli. Dziś jego oczy są kobaltowoszare.

c.d.n.