Przyszedł.

Wśród postaci w białych fartuchach, białych ścian i pościeli odznaczał się jak kleks na niezapisanej kartce- wysoki ciemnowłosy człowiek w czarnym płaszczu.

Tak to sobie przynajmniej wyobrażał John.

Jeszcze nie spojrzał mu w oczy.

Mary Louise Watson zmarła dwie minuty temu. Jeszcze nie zdążyli jej zabrać. John wiedział, że powinien siedzieć przy jej łóżku, nie pozwolić zakryć twarzy kołdrą i po raz ostatni się pożegnać. Zamiast tego prawie wybiegł z pokoju niosąc syna na rękach, byle tylko nie widzieć, nie słyszeć:

Mary Louise Watson

Czas zgonu: 07 : 56 pm

Przycisnął bliżej do siebie, już i tak wczepionego w niego kurczowo Robbiego. Zrobiło mu się nagle niewyobrażalnie zimno. Stał więc tam, sam nie wiedział jak długo, z dzieckiem na rękach drżący z szoku i płaczu. Uparcie wbijał wzrok w podłogę. W końcu w polu widzenia ukazały mu się czarne buty i poły wytartego znajomego płaszcza.

A więc, przyszedł.

John nie wiedział, dlaczego właściwie chciał, by tu był. Impuls skłonił go do napisania tej krótkiej wiadomości. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że ten odpowie.

Ale odpowiedział.

John miał o nim gorsze zdanie. Szczególnie po tym... tym samobójstwie, tym kłamstwie, oszustwie, zdradzie... mógł tak długo wymieniać. Po powrocie nie usłyszał od niego ani słowa na ten temat. Watson wykrzyczał mu w twarz wszystko, co leżało mu na sercu, a on... odwrócił się i wyszedł. Od tego czasu się nie spotkali. John wrócił do Mary i kilkuletniego dziecka, Sherlock do swej manii.

To tak, jakby wciąż był martwy. Był, a przecież żyje.

Przyszli po Mary... ciało Mary. Ta śmierć jest prawdziwa.

John podniósł wzrok, by widzieć jak postać pod białym prześcieradłem znika za drzwiami na drugim końcu korytarza.

Spotkał oczy Sherlocka.

Właściwe, dlaczego przyszedł?

- John.

- Sherlock.

To był błąd. Nie powinien go tutaj sprowadzać. Widzi to w oczach Sherlocka, które są... zażenowane? Nieufne? Niechętne?

- Twój syn...

John spojrzał na ryżą główkę opartą o swoje ramię.

Zasnął.

- A twoja żona...

- Nie żyje.

- Przykro mi.

John nie odpowiedział. Wbił twarde spojrzenie w jasne oczy naprzeciwko siebie.

Oczy Sherlocka wyrażały najszczersze współczucie. Grał, ale John nie miał siły się tym dzisiaj przejmować. Był zmęczony, był załamany, stracił żonę, zostało mu jedyne dziecko.

Dzieckiem trzeba się zająć.

- Jesteś zmęczony. Właśnie straciłeś żonę. Nie sądzę, byś chciał wrócić dzisiaj sam do domu. Oferuję tobie i twojemu synowi Baker Street na kolejne... na jak długo potrzebujecie. Zgadzasz się?

John skinął słabo głową.

Nie liczył na to, ale od kilku godzin marzył, by znaleźć się właśnie tam. W wycinku starej baśni, która wydarzyła się tak dawno, że wydaje się być tylko kolejnym snem.

Snem o wojnie.

Snem o śledztwach.

Snem o przyjaciołach.

Snem o Mary...

- Gdzie wasze rzeczy?

- Nie mamy...

Kiedyś zawsze miał pod łóżkiem spakowaną torbę na nieprzewidziane okazje. Ale potem, to Mary pakowała wszystkich w domu na wyjazdy. Że też myśli o tym akurat teraz.

-John?

Poczuł delikatny dotyk na ramieniu. Wzdrygnął się. Dłoń cofnęła się natychmiast.

- Możemy iść?

Skinął głową i bez słowa podążył za wysoką ciemną postacią, rzeczywiście będącą jak kleks pośród czystych stron niezapisanej księgi.