Rozdziału poprzedniego część druga.


– Nie ma to jak dobra zabawa w starym stylu – rzucił Syriusz ze śmiechem tuż nad uchem przyjaciela, niespiesznie gramoląc się z krzaków.

– Gryffindorze, jeśli przyszło nam coś takiego nazywać dobrą zabawą, to niegodni już jesteśmy siebie nazywać Huncwotami – skwitował Potter, nie pierwszy raz w ciągu minionego kwadransa dając jasno do zrozumienia, że zna tuzin lepszych sposobów na spędzenie sobotniej nocy niż przedzieranie się przez chaszcze Zakazanego Lasu.

Syriusz leniwie machnął ręką.

– Nie ględź, tylko patrz pod nogi. Jeszcze na coś nadepniesz i żegnaj piękny świecie.

– Bo niby to moje szlachetne pośladki trzeba było przez miesiąc okładać druzgoczym skrzekiem w ramach kuracji neutralizującej skutki braku dobrych manier wobec miejscowej populacji mantykor – naburmuszył się Potter. – Jakbym wiedział, że Lunatyk się tak zaweźmie i za karę do końca semestru nie da nam obydwu odpisywać referatów z mugoloznawstwa, to pozwoliłbym ci się pocić ze strachu w tym ich zapyziałym gnieździe przynajmniej kwadrans dłużej. A uwierz, że na czwartym roku nie miałbym z tego powodu najmniejszych dylematów moralnych.

– Mantykory były na piątym – poprawił go Black z niejaką konsternacją. – A na czwartym… Ach, na czwartym miałem tamtą drobną scysję z syrenami, pamiętasz?

– A jakże! Wywleczenie twoich poturbowanych czterech liter z jeziora kosztowało mnie Nimbusa. A nówka był, prawie nieśmigany! – jęknął Potter z wyrzutem.

Z kolei zaś Syriusz nie skomentował, doskonale mając w pamięci czarną rozpacz przyjaciela na widok ukochanej miotły, a raczej tego, co zielonkawa toń jeziora wypluła na brzeg tamtego nieszczęsnego poranka, który nastał po pamiętnej nocy, kiedy to obaj przyswoili, że wdawanie się z syreną w pyskówkę bez wsparcia małej armii nie jest dobrym pomysłem.

– I niech zostanie, że to ja mam u ciebie dług, więc patrz pod nogi.

Nie zamierzał się kłócić, ale nie chciał też psuć sobie nastroju ględzeniem Jamesa. Z każdą chwilą pogłębiał się głupawy uśmiech na jego twarzy i narastało podekscytowanie, które – to musiał przyznać przed samym sobą – tylko po części miało związek z głównym celem ich nocnej wyprawy. A może właściwie zasięgnięcie języka było tylko pretekstem?

– Ale co przeżyliśmy przez tych siedem lat, to nasze – mruknął tęsknie James, doskonale ubierając w słowa również syriuszowe myśli. Widać i on wpadł w melancholijny nastrój, bo z nutką nostalgii dodał – Na Merlina, gdyby tak ten posrany świat mógł choćby przez jeden dzień być takim, jakim widzieliśmy go z okien Hogwartu, kiedy jeszcze nasze spektrum pojmowania rzeczywistości nie sięgało poza szlabany, walkę o Puchar Domów, ganianie po lesie w blasku księżyca z gołym tyłkiem i drobne utarczki z hogwarcką fauną.

– Rogaczu, pozwolę sobie zauważyć, że dla postronnego to nie zabrzmiało jak ciepłe wspomnienie ze szkolnych czasów z folderu reklamującego placówkę, ale raczej scenariusz na kiepski horror. Puść takie historie w eter, a reputacja Hogwartu jako najbezpieczniejszego miejsca po tej stronie Dziurawego Kotła pójdzie się bujać.

– Mój drogi Łapo, zważywszy że pomimo wszystkich numerów, jakie udało nam się przez tych siedem lat wykręcić, dożyliśmy we względnym zdrowiu Owutemów, Hogwart bez dwóch zdań jest najbezpieczniejszym miejscem po tej stronie… – urwał niespodziewanie James, widowiskowo potykając się o kamień, który miał pecha znaleźć się na jego drodze. – A żeby to cholera!

Echo wściekle wykrzyczanego przekleństwa odbiło się od pobliskich drzew i rozniosło się po lesie, jeszcze sekundę temu złowieszczo cichym i ciemnym, teraz – rozjaśnionym blaskiem rozpędzonej kuli syczącego ognia. Niemal w tej samej chwili, nim Syriusz miał okazję choćby pomyśleć o sięgnięciu po różdżkę, poczuł szarpnięcie i ziemia uciekła mu spod stóp. Zanim zdążył się rozeznać na szybko w sytuacji, leżał już na leśnym poszyciu, przyciskany do ziemi całym ciężarem ciała przyjaciela.

– Psia mać, Rogaczu! – syknął wściekle, podnosząc się na łokciach z zamiarem porządnego zrugania przyjaciela. Na to jednak ochota przeszła mu momentalnie, gdy tylko dostrzegł na lewo głęboki na dziesięć łokci krater, po obrysie którego tańczyły jeszcze iskry, niknąc w smugach duszącego dymu. – Ożeż w mordę…

Urwał, czując mocniejszy uścisk dłoni tamtego na swoim ramieniu. Instynktownie poderwał głowę i zamarł na widok szeroko otwartych oczu Jamesa, zogniskowanych na jakimś obiekcie ponad ich głowami. Nie ważąc się wykonać gwałtownego ruchu powoli obrócił twarz, podążając za wzrokiem przyjaciela.

Nie potrafiłby powiedzieć, czy gorąco zrobiło mu się od palącego zapachu siarki, który owionął mu twarz, czy też tak podziałało na niego hipnotyzujące spojrzenie wielkich, żółtych gadzich ślepiów, gdy poczwara pochyliła w jego stronę zacnych rozmiarów łeb, prezentując dumnie zestaw doskonale utrzymanego, ostrego jak brzytwa uzębienia.


Osłonięta przyłbicą głowa rycerza drgnęła i gdyby zza stalowej osłony można było dojrzeć jego oczy, te zapewne patrzyłyby w severusowe z głębokim wyrzutem. Nie mogąc jednak dyskutować z bezwzględnymi zasadami gry, goniec posłusznie wygładził poły białego płaszcza, postąpił krok i wypiął dumnie pierś w oczekiwaniu na cios. Z kolei szpaler zakutych w czarne zbroje pionów entuzjastycznie zasalutował swojej królowej, chociaż nie trzeba było jej przecież zachęcać, by wykonała przeznaczoną dla niej robotę.

Od bez mała pół godziny wytrwale sekundujący pojedynkowi bliźniacy Carrow mruknęli z zadowoleniem, bez cienia empatii napawając się widokiem rozchlapywanej na szachownicy posoki.

– Snape, ty to chyba masz dzisiaj gorszy dzień – głośno zakpiła Alecto. – Ostatnio widzieliśmy coś równie żenującego, gdy… Na Salazara Wężoustego, kiedy widzieliśmy coś równie żenującego?

Amycus już otwierał usta, by przywołać oddającą przywołane okoliczności sytuację, ale zreflektował się na widok groźnie zmrużonych oczu pana Malfoy Manor. Traktując jego delikatny ruch dłoni jako gest odprawienia, ukłonił się dwornie, ujął siostrę pod ramię i oboje oddalili się w kierunku oszklonego tarasu, chichocząc jak nastolatki.

Severus nie zaszczycił ich choćby spojrzeniem, zajęty w tej chwili odsyłaniem swojej wieży na spotkanie przeznaczenia.

– Pozwól, że ci przypomnę, Severusie – odezwał się leniwie Malfoy, obserwując bez wyraźnego zainteresowania, jak jego przybrana w czerń monarchini przestępuje nad okrytymi białym płaszczem szczątkami świeżo zaszlachtowanego gońca i zamierza się na wieżę. – Chodzi o to, żeby eliminować figury przeciwnika.

Mistrz eliksirów, jakby ostatniego nie usłyszał, nie odrywając wzroku od dwojga gości, już blisko pół godziny zajętych rozmową przy kominku po drugiej stronie salonu, od niechcenia zakomenderował:

– Skoczek na D6.

Dosiadany przez białego rycerza wierzchowiec parsknął cierpiętniczo, a jego jeździec obrócił głowę, szukając desperacko wsparcia swojej drużyny, ale osamotniony król, kulący się za plecami ostatniego ocalałego spośród swoich białych gwardzistów, zbyt zajęty był spisywaniem epitafium, by choć pomachać przerażonemu skoczkowi na pożegnanie. Zresztą na to i tak nie zamierzał dawać mu czasu jeździec w czerni. Ledwie padła komenda i sekundę później kopyta zwycięskiego rumaka tratowały już pokonanego przeciwnika.

Nie odwlekając nieuniknionego, ostatni pozostały na placu boju pion z severusowej ekipy z godnością uniósł ostrze i przesunął się na czarne pole, by chwilę potem paść pod ciosem krwiożerczej czarnej królowej. Królowi pokonanej armii, atakowanemu teraz z czterech stron, nie pozostawało nic innego, jak rzucić się na własny miecz, co też uczynił, przeklinając pod nosem nazwisko Severusa Snape'a.

– Szach i mat – oznajmił bez cienia satysfakcji, za to z nieskrywaną ulgą Malfoy. Jego spojrzenie powędrowało za severusowym. – Nie chcesz tego robić – powiedział nagle, zupełnie innym tonem.

Kiedy czarne oczy napotkały te bladoszare, twarz arystokraty ujawniała szczere zaciekawienie, nie mające wiele wspólnego z zakończoną właśnie grą.

Severus mimowolnie się spiął.

– Czego nie chcę robić? – zapytał ostrożnie, próbując wysondować tamtego.

Blondyn nieśpiesznie sięgnął po wypełniony winem puchar i upił odrobinę, rozkoszując się trunkiem. Kiedy równie nieśpiesznie go odstawił, odezwał się z charakterystyczną dla niego nutą chłodnej pobłażliwości.

– Gdybym udzielał przyjacielskich rad, powiedziałbym, że znudzona kobieta obarczona brzemieniem w postaci znienawidzonego męża może sprowadzić na nierozważnego czarodzieja bardzo niebezpieczne kłopoty. Rozważny czarodziej, jeśli ma aspiracje sięgnąć prawdziwej wielkości, trzyma się od wspomnianych kłopotów z daleka. – Cień przewrotnego uśmiechu na malfoyowym licu zgasł, ustępując czemuś ciemniejszemu. – Gdybym miał przyjaciela, przestrzegłbym go, że igranie z tą konkretną kobietą jest równie bezpieczne, co zabawa puszką Pandory.

Mistrz eliksirów rozparł się wygodniej w fotelu, dziękując w duchu Merlinowi, że Lucjusz w swoich domysłach poprzestał na wysnuciu takich, a nie innych wniosków. A on sam musiał być ostrożniejszy. Z tym postanowieniem, czując, że nie tylko przez Malfoya był w tym momencie obserwowanym, wymownie spojrzał w wiadomym kierunku, odwzajemniając wyzwanie, jakie biło z otchłani źrenic okalanych fioletem. I odwróciwszy się ponownie ku gospodarzowi, uśmiechnął się zimno, wkładając całą swoją siłę woli w to, by jego krzywy uśmiech nie wyglądał na wymuszony.

– A więc Bulstrode nie wie, w co się pakuje.

Malfoy uniósł brew i przez moment sprawiał wrażenie, jakby chciał coś dodać, ale zamiast tego uciekł wzrokiem, ujął w dłoń opartą o kawowy stolik laskę i przejechał palcami po łuskowatej głowie węża, zwieńczającej rączkę ukrytej w niej różdżki, co – jak zdążył już zauważyć Severus – zdarzało mu się czynić, kiedy czuł się nieswojo. Minęło dobre pół minuty, nim mistrz eliksirów właściwie umiejscowił rozdrażnienie jasnowłosego arystokraty.

Lucjusz Malfoy nie miał w zwyczaju angażować się w sprawy, które go choćby pośrednio nie dotyczyły.

A już na pewno nie udzielał przyjacielskich rad.

Lekko oszołomiony nagłym odkryciem Severus w poszukiwaniu zaprzeczenia swojej nieprawdopodobnej teorii znów spojrzał na twarz Malfoya, ale ta obrócona była w kierunku przeciwległej ściany, a jej wyraz był nieodgadniony. Snape przeklął w duchu, ale się pomylił, obstawiając, kto był obiektem malfoyowej inwigilacji, bowiem stojąca naprzeciw kominka sofa była pusta.

Kątem oka wychwycił za to, jak skraj malinowej sukni Arethy Greengrass znika w drzwiach prowadzących ciemnym korytarzem do prywatnej części rezydencji.

Do komnat, w których mieściły się między innymi sypialnie domowników, gabinet pana domu, pracownia eliksirów… I malfoyowa biblioteka.


Syriusz zamrugał raz i drugi, nie do końca przekonany, że widzi dobrze, ale – na jego nieszczęście – mruganie nie wywołało oczekiwanego skutku. Podobnie uszczypnięcie w dłoń i policzenie w myślach do dziesięciu. Wyglądało na to, że poczwara raczej omamem nie była, zważywszy że James również zdawał się ją widzieć. Ściągnięte brwi na skupionym obliczu Pottera dawały nadzieję, że przynajmniej tamten głęboko duma nad rozwiązaniem problemu, ale i te nadzieje Blacka rozwiały się, gdy jego przyjaciel wreszcie oznajmił półgłosem:

– A mówiłem, żeby wziąć Lunatyka.

– I niby on coś by w tych okolicznościach wykombinował?

– Na jego pomysłowość bym nie liczył, ale cherlawy jest i słaby na krótkich dystansach, a drapieżnik ponoć instynktownie wybiera najsłabszego ze stada.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się blado, ale głuche warknięcie nad ich głowami zadziałało jak kubeł zimnej wody.

Najmniej optymistycznym akcentem w całym tym szaleństwie było to, że ta zazwyczaj bardziej przydatna część syriuszowego mózgu najwyraźniej zrobiła sobie wolne, zaś te nieliczne szare komórki, które zostały w domu – zamiast szukać jakiegoś bezkrwawego wyjścia z sytuacji – zaczynały podsuwać syriuszowej podświadomości wizualizacje wnętrza jamy gębowej i trzewi jaszczura. Jeśli jeszcze sekundy temu zdawało mu się, że jego serce nie może już bić szybciej, zrewidował to przekonanie, gdy gadzina raptownie wyciągnęła długą szyję i jej pysk znalazł się nagle centymetry od twarzy chłopaka.

Ciągnąc za sobą zastygłego w bezruchu przyjaciela, wiedziony instynktem szarpnął się do tyłu, ale zanim – jak podszeptywał instynkt – poderwał się na równe nogi i przyjął pozycję bojową, silna dłoń z powrotem sprowadziła go do parteru.

– Czekaj – syknął tamten, naciągając mocniej poły peleryny na syriuszowe ramiona, i wymownie przeniósł wzrok na żółtawe ślipia… błądzące jakieś pół metra nad ich głowami.

A tak, niewidka.

Głupi jaszczur, nawet jeśli swoimi jaszczurzymi zmysłami wyczuł obcą obecność, nie był w stanie ich zlokalizować.

Wraz ze zwalniającym tętnem wróciła Syriuszowi jasność myślenia. Powstrzymał chęć wybuchnięcia śmiechem, co skądinąd byłoby w tych okolicznościach odrobinę lekkomyślne, zamiast tego zmuszając umysł do trzeźwej oceny sytuacji.

Sprawa nie była jeszcze stracona. Wystarczyło zaczekać, aż bestia się zwyczajnie znudzi i sobie pójdzie. A później cichcem, na paluszkach – wszak błoniasto-skórzaste skrzydła, ciągnące się za poczwarą wraz z kolczastym ogonem sugerowały konieczność zachowania środków ostrożności – dobrym pomysłem było obrać ścieżkę w stronę jeziora, byle dalej od Zakazanego Lasu. Kto wie, na co jeszcze mieli szansę tutaj nadepnąć? Taka zmiana planu wymagała dogłębnego rozważenia, bowiem zawężała ich pole manewru. O ile nie chcieli zawrócić, wciąż mogli przedostać się na wewnętrzny dziedziniec od strony szklarni lub wyłomem w murze poniżej Wieży Astronomicznej przecisnąć się do poziomu kuchni, ale każda z tych opcji – wobec rezygnacji ze skrótu przez Zakazany Las – wiązała się z kwadransem przebieżki na otwartej przestrzeni, co przy pełni na szczyt konspiracji nie zakrawało. Najrozsądniejszym wydawało się cofnięcie do Wierzby i dalej do Hogsmeade, a stamtąd prześlizgnięcie się w obręb murów przejściem przy postumencie Jednookiej Wiedźmy albo ostatecznie tym awaryjnym, za zwierciadłem w szatni za czwartym piętrze, ale to oznaczało dwukrotne nadłożenie drogi. Przy tej opcji nie zdążyliby wrócić przed świtem.

– Rogaczu – podjął półgłosem celem konsultacji. – Próbujemy szczęścia od strony szklarni czy ruszamy na Wieżę?

Obrócił się w stronę przyjaciela, chcąc go wysondować, ale twarz Jamesa nie zdradzała cienia zaaferowania tematem, zaś orzechowe oczy z ożywieniem wodziły za potężnym gadem, który aktualnie – straciwszy widać zainteresowanie ukrytym pod niewidką niedoszłym obiadem – leniwie przechadzał się po osrebrzonej księżycowym blaskiem polance nieopodal. Syriusz nie mógł udawać, że i jego nie uderzyło, jakim w tej chwili – gdy na pokrywających wygięty grzbiet złotawych łuskach i rozpiętych skrzydłach igrało odbite światło miesięczne – ten jaszczur wydawał się majestatycznym.

– Piękny – wyszeptał James z rozmarzeniem.

I w tym momencie zaświeciła się Blackowi ostrzegawcza lampeczka.

– Ani mi się waż – ostrzegł Pottera, ten jednak zdawał się tego nie słyszeć, wobec czego Syriusz na wszelki wypadek uniósł dłoń, by chwycić ramię towarzysza, ale przeciął próżnię.

Z przekleństwem na ustach mógł tylko oniemiały obserwować, jak jego popieprzony przyjaciel, pozbawiony kamuflażu niewidki, powoli podnosi się z klęczek. A jakby tego było mało, krok za krokiem zmniejsza dystans dzielący go od gadziny, z każdym kolejnym uderzeniem serca mocniej absorbując jej uwagę. I niezrażony ostrym warknięciem, przejeżdża z fascynacją palcami po łuskowatej szyi.

No tak, James Potter i jego zafiksowanie na punkcie smokopodobnych monstrów.

Na czarną dupę Bazyliszka, jeśli wyjdą z tego cali, to Lily ich zabije. O ile on sam zaraz nie ukatrupi Jamesa gołymi rękami.

A jednak Syriusz został zmuszony odsunąć w czasie przełożenie swoich morderczych myśli na czyny, bo jego uszu dobiegły echa gorączkowej wymiany zdań pomiędzy zbliżającą się w stronę polany parą – jak wymiarkował – nieproszonych gości. I o ile Minerwę McGonagall niedawny podopieczny rozpoznał po głosie nim jeszcze jej osoba wychynęła z ciemności lasu, o tyle zwalista sylwetka towarzyszącego jej wielkoluda wydała mu się zupełnie obcą, co odrobinę zaskoczyło młodego Blacka, jako że znał przynajmniej z widzenia wszystkich rezydentów Hogwartu, wyłączając może tylko świeżo przyjęte dzieciaki z najniższego rocznika.

Co jak co, ale przy wzroście dwóch chłopa delikwent na małoletniego adepta tutejszej placówki nie wyglądał.

Zanim Black zdecydował, czy zwalistego brodacza sklasyfikować jako potencjalnego sojusznika, czy raczej wroga, tamten obrzucił szybkim, acz uważnym spojrzeniem stroszącą łuski gadzinę i stojącego przed nią młodzieńca. Nie wahając się, postąpił krok w stronę Rogacza i odezwał się do niego łagodnie, choć z delikatnie wyczuwalnym napięciem.

– Hola, dzieciaku! Bez takich, bo jak ją wystraszysz…

Pechowo dla adresata ostrzeżenia, słowa mężczyzny zagłuszyło ostre warknięcie, które przeszło w coś dziwnie przypominającego odgłos zatapianego w sznyclu widelca, a temu z kolei zawtórowało jękliwe kurwa, bo widać na szerszy komentarz Jamesowi zabrakło chwilowo elokwencji. I zanim do Syriusza, wciąż zastygłego w bezruchu pod niewidką, dotarło, czym jest połyskująca ciecz spływająca coraz intensywniej po dłoni oniemiałego Jamesa Pottera, brodaty nieznajomy wymamrotał stroskanym głosem, w żadnym razie nie pasującym do jego groźnej aparycji:

– No i, cholibka, masz babo placek.


To, że Severus był na siebie wściekły, było sporym niedopowiedzeniem.

Ładny mi szpieg, który przez jeden wieczór nie potrafi upilnować jednego skurczybyka, sarknęła severusowa podświadomość, a on nie zamierzał jej zarzutom zaprzeczać. Powinien był mieć gada na oku, choćby dlatego, że najwyraźniej cała reszta świata nie zawracała sobie głowy bliższym przyjrzeniem się jego osobie. A mistrz eliksirów wiedział, że z Raleighem Bulstrodem jest coś nie halo od pierwszej chwili, kiedy gnoja zobaczył. A minionego ranka u Borgina, kiedy to Bulstrode tak usilnie starał się udawać, jak nie zależy mu na znalezieniu się w Malfoy Manor dzisiejszego wieczora, Severus tylko upewnił się co do zasadności swoich podejrzeń. I dlatego nie powinien pozwolić mu łazić bezkarnie po zastrzeżonej części rezydencji i urzeczywistniać swoich bez wątpienia niecnych postępków.

Jak posuwanie Arethy Greengrass na szesnastowiecznym sekretarzyku, hipokryto?, niewinnie dopytała severusowa podświadomość, coraz lepiej bawiąc się jego kosztem.

Na to Severus nie miał teraz czasu, więc szybko wyplenił z głowy zarówno te, jak i masę innych dopiero kiełkujących, równie niedorzecznych myśli.

Jedynym, czym teraz powinien się zajmować, było wykombinowanie na podstawie ledwie poszlak, co z Raleigha Bulstrode'a za ptaszek, bo to, że nowy znajomy Lucjusza nie był tym, za kogo chciał być uważany, nie podlegało dyskusji. A nawet jeśli rzeczywiście był bawidamkiem, to dzisiejszego wieczora głównym zadaniem Greengrass, zapewne nieświadomej swojej w tym roli, będzie zapewnienie mu wiarygodnego alibi. Nie trzeba być w końcu geniuszem by dojść do wniosku, że samotne wymykanie się niepostrzeżenie z przyjęcia i buszowanie po zamkniętej dla gości części posiadłości nie jest postępowaniem, które mogłoby zaskarbić zaufanie i polityczne wsparcie gospodarza. A Bulstrode jakieś aspiracje polityczne bez wątpienia miał. Jaki wobec tego byłby powód myszkowania nocą po Malfoy Manor, jeśli nie docelowe zaszkodzenie Lucjuszowi na tyle, by wytworzyć w Wewnętrznym Kręgu trochę miejsca dla siebie?

Na to Severus pozwolić nie mógł z najbardziej prozaicznej przyczyny – utrzymywanie silnej pozycji Malfoya u boku Czarnego Pana leżało w severusowym interesie.

Raleigh Bulstrode musiał po cichu zniknąć, zanim wszystko się sypnie i nie będzie czego zbierać.

Z tym twardym postanowieniem mistrz eliksirów pokonał po omacku przestrzeń dzielącą go od mahoniowych drzwi biblioteki i sięgnął do klamki, ale przytłumione światło palącej się po drugiej stronie progu pojedynczej świecy, wylewające się delikatnie na korytarz, powiedziało chłopakowi, że drzwi są uchylone. Z kolei dźwięki zza nich dobiegające nie pozostawiałyby wątpliwości, że znajdujący się w bibliotece kobieta i mężczyzna uskuteczniają w tej chwili zgoła inne rozrywki niż czytanie książek, gdyby wtórujące sobie jęki rozkoszy nie były wydawane zdecydowanie… męskimi głosami.

To zaś, co nieszczęśliwie dla severusowej psychiki udało się przez szparę w drzwiach dojrzeć jego oczom przez ten ułamek sekundy, zanim skołowany cofnął się w głąb korytarza, ubogaciło jego seksualne doświadczenia zdecydowanie bardziej, niźli sam by sobie tego życzył.


– Bo widzisz, z niej tak w ogóle to do rany przyłóż pocieszna istota jest – tłumaczył się z konsternacją włochaty wielkolud. – Wiwerny, jakiekolwiek o nich bujdy plotą, to łagodne stworzenia, a Migotka już szczególnie. Nigdy by krzywdy nie zrobiła, gdyby się nie poczuła zagrożona. A ty, tak po nocy, jakby ją trochę… No, stracha jej napędziłeś. Ot co!

Że niby ta poczwara przestraszyła się nas?!, chciał już krzyknąć Syriusz, jednak James w porę go uprzedził.

– Ale naprawdę, wszystko w porządku, jakby ktoś miał wątpliwości – solennie zapewnił, zatrzymując na moment spojrzenie dokładnie na wysokości wzroku zakonspirowanego pod peleryną przyjaciela, bez wątpienia wysyłając mu w ten sposób czytelny sygnał, by nie porzucał kamuflażu. I z uśmiechem, bez cienia lęku pogładził jaszczurzą szyję, co z kolei zostało nagrodzone przeciągłym pomrukiem sygnalizującym jaszczurze ukontentowanie. – No już. Taak. Jasne, że nie chowam urazy, bo i o co? Jak można się gniewać, skoro biedna Migotka się wystraszyła? No pewnie, że nie można.

Monstrum z wyraźnym zadowoleniem przyjęło pieszczotę, domagając się więcej, a do tego Jamesowi nie trzeba było dodatkowej zachęty. Głupawo wyszczerzony zupełnie odpłynął, co tylko, jakby w ogóle można się było spodziewać czego innego, pogłębiło pionową zmarszczkę na marsowym czole Minerwy McGonagall.

– Jamesie Potterze, spodziewałam się, że z wiekiem przybędzie ci rozumu – krytycznie oznajmiła wiedźma tonem, jaki Huncwoci znali aż za dobrze. Tym tonem, od którego, co Syriusz przyjął z niejakim zaskoczeniem, wciąż przechodziły go ciary po plecach. Tymczasem stara kocica, porzucając na chwilę jedną z ofiar, całą swoją uwagę przeniosła na drugą. – A z tobą, Hagridzie, porozmawiam później. – Obróciła się wreszcie ku głównej winowajczyni, pieszczotliwie zwanej Migotką, ale najwyraźniej skapitulowała, dochodząc zapewne do jedynego słusznego wniosku, że połajanka nieszczególnie zmieni wiwernie wrodzone instynkty. Zamilkła więc, przymknęła powieki i okrężnymi ruchami rozmasowała skronie, delektując się chwilą ciszy.

A przynajmniej do czasu, aż ledwo odzyskany wewnętrzny spokój odważył się McGonagall odebrać Rogacz.

– To chyba będę się żegnał. Pani profesor. – Odrobinę już zniecierpliwiony, niezgrabnie ukłonił się kobiecie. – Hagridzie – odezwał się z kolei do mężczyzny, odruchowo wyciągając dłoń na pożegnanie, ale niezręcznie ją cofnął, po niewczasie uzmysławiając sobie, że jest cała pokryta zasychającą krwią.

Opiekunka Gryffindoru była tego nie mniej świadoma.

– Nie tak szybko, Jamesie Potterze. – Zaczęła ostro, celem wstępu do porządnego ochrzanu, ale najwyraźniej zdecydowała odłożyć to na później, bo podjęła już zdecydowanie spokojniej. – Madame Pomfrey nigdy nie sypiała dobrze w czasie pełni, a o tej porze jest już zapewne od dawna na nogach – zauważyła głośno, zapatrzona w odcinające się delikatnie od granatu nieba różowawe smugi, zwiastujące nadejście brzasku. – Byłoby dobrze, gdyby obejrzała twoją rękę.

– Pani profesor, to bzdura. Naprawdę nie ma…

– Jak powiedziałam wcześniej, spodziewałam się, że z wiekiem przybędzie ci rozumu – przerwała mu twardo, nie pozostawiając wątpliwości, że nie ma ochoty na dyskusje. – Hagridzie, odprowadź pana Pottera prosto do ambulatorium, by przypadkiem nie zrobił sobie po drodze jeszcze większej krzywdy, a później obydwu zapraszam do mojego gabinetu. I lepiej, żeby usatysfakcjonowały mnie wyjaśnienia, z jakiegoż to powodu jeden uznał za właściwe włamywać się na zamknięty teren placówki dydaktycznej, a drugi po raz kolejny zlekceważył paragrafy od 14a do 18 szkolnego regulaminu, normujące zasady obchodzenia się w murach Hogwartu z magicznymi stworzeniami sklasyfikowanymi jako „groźne".

Brodacz nazwany Hagridem wyraźnie się zasępił.

– Co się tyczy całej tej awantury… – Zamilkł speszony, by zaczerpnąć powietrza, a może bardziej, aby odnaleźć w sobie nieco odwagi. – Migotka nie chciała. Może by tak to zostawić, no bo i co z tego wyjdzie dobrego, kiedy się do dyrektora doniesie… – Raptownie urwał, w porę wychwytując nieme ostrzeżenie w wyrazie twarzy kobiety. – Znaczy… Ambulatorium. Się robi, psorko – wymamrotał posłusznie, chwytając Pottera za ramię.

– A pani profesor? – zainteresował się James.

– Nie wydaje mi się, żebym potrzebowała pilnej pomocy magomedycznej, za to ktoś musi na nowo postawić tuzin zaklęć alarmujących, które pan tak beztrosko uaktywnił w czasie dzisiejszej eskapady, Potter. I uprzedzając pytanie – nie będę musiała robić tego dwa razy, bo nie tędy będzie wiodła pańska droga powrotna. Magia ochronna magią ochronną, ale to w końcu Zakazany Las. I dlatego opuści pan Hogwart główną bramą, bo ostatnim, co tej szkole dzisiejszego ranka potrzebne, jest martwy były uczeń i aurorska wizytacja.

– To chyba komu w drogę, chłopcze – podjął Hagrid. – James Potter, jeśli dobrze słyszałem? I wydaje mi się, czy masz słabość do wiwernowatych? Och, jeśli będziesz następnym razem w Hogwarcie, musisz do mnie zajść na herbatę i ciastka, bo nie ma to jak z kimś porozmawiać o prawdziwych…

Dalsze słowa mężczyzny utonęły w ciemności, jak zresztą sylwetki jego oraz towarzyszącego mu Rogacza.

Syriuszowi w zaistniałej sytuacji nie pozostało nic innego, jak po cichu udać z powrotem drogą, którą tu przyszedł, zanim McGonagall przywróci zaklęcia alarmujące, bo i co jeszcze mógł zrobić? Bezszelestnie odwrócił się na pięcie, ale nie zdążył postąpić kroku, kiedy poczuł na skórze znajome muśnięcie magii, sygnalizujące rzucenie zaklęcia poufności.

– Mam nadzieję, że poznam powód wart całego tego zamieszania – usłyszał za plecami. – Co więc pana tutaj sprowadza, Black?

Nie ociągając się, chłopak zrzucił z ramion niewidkę.

– Skąd pani wiedziała, profesor McGonagall?

– Wbrew temu co powiedziałam, szczerze wierzę, że nawet James Potter ma dość rozumu, by w obecnych warunkach nie podejmować samotnie ryzyka osadzenia w Azkabanie za próbę włamania do Hogwartu, z kolei Remus Lupin ma rozumu aż w nadmiarze, aby nie wmanewrować się we współuczestniczenie w podobnym szaleństwie – oznajmiła wiedźma. – Jeśli zaś chodzi o pana, Black, to po ostatnich wypadkach nie odważyłabym się wskazać dość idiotycznego pomysłu, którego realizacji nie odważyłby się pan podjąć – podsumowała cierpko. – Zatem, zamieniam się w słuch.


O tym, kto czeka u rozwidlenia prowadzącego do jego pracowni korytarza, zanim jeszcze weszła w krąg światła, powiedział Severusowi unoszący się w powietrzu zapach nasturcji.

– Greengrass – przywitał ją powściągliwie, jak wymagały zasady etykiety, chociaż jakaś jego część miała ochotę coś jej zrobić. I nie byłoby to nic przyjemnego.

– Snape. – Dygnęła dwornie. – Nie zamieniliśmy dziś słowa, więc zdecydowałam tu chwilę jeszcze zaczekać, by się przynajmniej kulturalnie pożegnać.

– Wyszłaś z przyjęcia pół godziny temu – zauważył trzeźwo, baczniej się jej przyglądając.

Podniosła na niego wzrok, w którym igrały iskierki prawdziwego rozbawienia.

– Mam nadzieję, że cokolwiek przez ten czas robiłeś, było warte pół godziny mojego czasu.

Cierpliwość Severusa dostatecznie została dziś nadwyrężona, by miał ochotę dalej ciągnąć tę grę.

– Punkt dla ciebie, Greengrass – przyznał treściwie, uznając jej przewagę. Dodał jednak na wszelki wypadek, by zostać właściwie zrozumianym. – Dałem się podpuścić, co nie zmienia faktu, że ty z kolei musisz się naprawdę nudzić, jeśli nie szkoda ci czasu i energii na tak niskie zagrania. Naprawdę powinnaś poszukać nowej rozrywki.

– To nie miało nic wspólnego z rozrywką – odparła zimno, już bez śladu uśmiechu.

Severus uniósł brew, nie kryjąc zmieszania, co z kolei ponownie przywołało jej wcześniejsze rozbawienie.

– Przepraszam za bezpośredniość, ale czyżbyś uroił sobie, że cokolwiek z tego dotyczyło ciebie, Snape? – Brak odpowiedzi tylko pogłębił jej samozadowolenie. – Na twoje szczęście, ta konkretna rozgrywka dotyczyła innych graczy.

Nie zdążył zapytać, o czym do cholery mówiła, bo na schodach odezwały się odgłosy kroków, należących – jak się okazało – do pani domu.

– Wydawało mi, że usłyszałam hałas w gabinecie Lucjusza – oznajmiła po prostu Narcyza, przenosząc chłodne spojrzenie z mistrza eliksirów na towarzyszącą mu wiedźmę, ale nie doszukawszy się widać oznak niczego podejrzanego, westchnęła, obejmując dłońmi mocno już zaokrąglony brzuch. – Przez to wszystko zmieniam się w paranoiczkę.

– Wybacz, moja droga, jeśli to my zakłóciliśmy ci odpoczynek. – Twarz Greengrass była teraz obrazem czystej skruchy. – Poczułam się znużona zgiełkiem w salonie, a mistrz eliksirów był na tyle miły, by dotrzymać mi towarzystwa pod nieobecność Evana – zełgała gładko.

Jak na szanującą się gospodynię przystało, pani Malfoy poczuła się z kolei w obowiązku zaoferować pomoc.

– Jeśli jesteś niezdrowa, pozwól mi polecić skrzatom, by wezwały Rosiera, chyba że wolisz, aby odeskortowały cię do domu. To oczywiście żaden…

– Nie rób sobie kłopotu – weszła jej w słowo Greengrass. – Zdaje się, że Evan już uporał się ze sprawą, która go wcześniej absorbowała, więc pozwolę sobie pożegnać cię także w jego imieniu. Doprawdy, wspaniała kolacja. – Pani Malfoy w rewanżu skomplementowała nietuzinkowy krój sukni młodszej damy, wobec czego Greengrass uznała za właściwe docenić gustowność nowych tapet i draperii w zimowej bawialni. Gospodyni, najwyraźniej mocno już znużona, stwierdziła na to, że kwestia doboru i zestawiania tkanin to temat na zdecydowanie dłużą rozmowę. Nie pozostawało nic innego, jak się pożegnanać, a jednak Greengrass, zamiast zwyczajnie skinąć na do wiedzenia, postąpiła krok i trochę niezręcznie dotknęła brzucha ciężarnej. Jej ściągnięte brwi poszybowały w górę i równie niespodziewanie, jak to uczyniła, cofnęła dłoń. – Dbaj o siebie, Narcyzo.

Po czym zniknęła w ciemności, odmawiając obydwojgu domowników dodatkowych wyjaśnień.

I o ile Severus nie próbował nawet domyślać się, co chodziło w tej chwili po głowie zdezorientowanej Narcyzie, o tyle on sam nie miał już wątpliwości, że nagie męskie pośladki, rytmicznie kołyszące się nad podbrzuszem Raleigha Bulstrode'a, których obraz wypalił się aż zanadto mistrzowi eliksirów w pamięci, należały do Evana Rosiera.

Aretha Yaxley zaiste była puszką Pandory.


Witam z powrotem ;) Pozostawiającym favy i komentującym dziękuję, a tych drugich przy okazji przepraszam za brak ustosunkowania się do ostatnich komentarzy. Powiedzmy, że miałam delikatny kryzys twórczy, który pogłębił sie do rozmiarów zatrważających, stąd nie zamierzałam niczego na zaś obiecywać. Niezmiennie mam w planach skończyć to opowiadanie, chociaż zobowiązania zawodowe odrobinę okroiły mnie z wolnego czasu i to zapewne się nie zmieni, więc rozdziałów co kilka dni się spodziewać nie należy. Za cel stawiam sobie minimum 1-2 w miesiącu, jeśli wena pozwoli ;)

A więc... do następnego.