Tytuł: Ona, On, My
Autor: euphoria
Betowała cudowna okularnicaM :*
Fandom: Teen Wolf
Pairing: Stiles/Derek
Raitng: +18
Info: AU niewilkołacze, pożar się wydarzył, a Stiles oraz Derek mieszkają w Nowym Jorku i nigdy się nie poznali, totalny kid fick, bo tak. Ostrzeżenie o zmiennym punkcie widzenia czy coś:P
Stiles nie wie do końca dlaczego, ale zatrzymuje się, gdy słyszy coś dziwnego niedaleko wind. Skręca wciąż z kubkami z kawą w jednej ręce i stosem dokumentów w drugiej, i dostrzega niewielką różową kulkę, która okazuje się być kilkuletnią dziewczynką.
- Co tu robisz, skarbie? – pyta cicho, odkładając na podłogę teczki.
Niemożliwe, żeby dziecko trafiło tutaj przez przypadek. Znajdują się na przedostatnim piętrze budynku Hale Constructions i wszyscy tutaj potrzebują przepustek. W innym wypadku winda nie zabierze ich wyżej niż na trzydzieste piętro.
- Jak się nazywasz? – pyta ponownie, bo dziewczynka na chwilę przestaje łkać i patrzy na niego zaskakująco wielkimi niebieskimi oczami, w których przebłyskują zielone refleksy.
- Erica – odpowiada dziecko i obejmuje się ramionami.
- Jestem Stiles – przedstawia się, przyklękając. – Przyszłaś tutaj z mamą? – pyta ostrożnie.
Dziewczynka kiwa przecząco głową. To przynajmniej ogranicza jakoś zasięg poszukiwań.
- Przyszłaś z tatą? – pyta ponownie, ale dziewczynka krzywi się, co grozi kolejnym
wybuchem płaczu.
- Przyszłam z ciocią – mówi w końcu Erica.
- Na pewno się o ciebie martwi – zapewnia ją Stiles, ale dziewczynka nie wygląda na przekonaną. – Musimy jej poszukać. Jestem pewien, że sporo osób cię teraz szuka – dodaje, ale usta Erici układają się w podkówkę. – Nie, nie. Nie płacz – prosi Stiles, bo cholera, ale to jego kryptonit. – Poszukamy cioci razem – obiecuje i wyciąga dłoń w stronę dziewczynki, która z pewnym wahaniem na nią spogląda. – Mój tata był szeryfem w małym miasteczku w Kalifornii. Wiesz gdzie leży Kalifornia? – pyta Stiles i nie czeka nawet na odpowiedź. – Wokół było mnóstwo lasów. Pamiętam jak pewnego lata mój kolega zgubił się w Rezerwacie i całe miasteczko go szukało. Mój tata był tym, który go znalazł i oddał rodzicom – wyjaśnia. – Może to nie ty się zgubiłaś, ale twoja ciocia? – próbuje i Erica marszczy brwi, ale przygląda mu się z zainteresowaniem. – Co powiesz na to, żebyśmy urządzili akcję poszukiwawczą? – proponuje i dziewczynka w końcu przyjmuje jego dłoń. – Jak wygląda twoja ciocia? – pyta, gdy wstają.
- Ciocia ma teczkę i kręcone włosy – tłumaczy Erica.
Ściska jego dłoń mocno, jakby bała się, że Stiles ją puści, więc od czasu do czasu poprawia chwyt.
- A pamiętasz jak ma na imię? – pyta ciekawie.
- Ciocia Wright – odpowiada szybko Erica.
Stiles nie spodziewał się nazwiska, ale ono i tak wiele mu nie daje. Żaden Wright nie pracuje na tym piętrze.
Podchodzą do jego zawalonego dokumentami biurka i wyciąga z szuflady kolorowe mazaki, kilka kartek i wszystko co tylko wygląda na ciekawe. Zszywacz chowa na wszelki wypadek, ale spinacze i kubek z magnesem na nie mogą się przydać. Sadza Ericę na swoim krześle i sięga po telefon wystukując wewnętrzny ochrony.
- Jim? – pyta, gdy recepcja odzywa się po kilku sygnałach. – Na naszym piętrze znalazłem dziewczynkę, której ciocia się zgubiła. Erica, blond kręcone włosy, niebieskie oczy, lat… - mówi i waha się.
- Osiem – podpowiada mu dziecko.
- Osiem - powtarza do słuchawki. – Dziewczynka, nie ciocia. Ciocia nazywa się Wright. Jeśli zgłosi się do ochrony, powiedz, że mała jest cała i zdrowa. Siedzi przy moim biurku i rysuje - dodaje.
Erica zaczyna na kartce kreślić długopisem jakieś wzory i Stiles wcale nie jest zaskoczony, gdy rozpoznaje kształt biura. Mała ma talent, w zasadzie dobrze odwzorowuje przestrzeń chociaż ewidentnie brak jej wprawy. Proporcje są dobre, ale nie widziała całego biura, więc obrazek urywa się nagle, co wydaje się ją irytować.
Stiles zerka na nią i na drzwi gabinetu prezesa. Zebranie Zarządu przesunięto z nieznanych powodów i jego szef zabarykadował się tam z innymi, co jest irytujące, bo do dzisiaj muszą złożyć dokumenty dotyczące przetargu i jeśli tego nie zrobią, nie wezmą w ogóle udziału w pierwszej fazie. Do tego potrzebny jest mu cholerny podpis, a Boyd zniknął w gabinecie Hale'a jakieś dwadzieścia minut temu i wciąż nie wyściubił nosa.
Kilku innych asystentów mija jego biurko nawet nie zwracając uwagi na dziewczynkę. Kiedy przeprowadził się do Nowego Jorku parę lat wcześniej, nie sądził, że to co mówiono o ludziach z wielkich miast było prawdą. Stereotypy przecież mogły kłamać. Nie w przypadku nowojorczyków. Znieczulica społeczna sięgnęła tutaj zenitu. Mała mogła plątać się po ich piętrze godzinami i nikt nie zainteresowałby się dlaczego kilkulatka przebywa tutaj bez opieki.
ooo
Derek nie jest do końca pewien czy dobrze słyszy. Kobieta z teczką dokumentów pod pachą i garsonką, która krzyczy wręcz służby społeczne stoi jednak przed nim i nie wydaje się fatamorganą. Boyd już przegląda papiery i wnioskując z jego miny, wszystko wydaje się legalne.
- Mam córkę? – pyta, bo to słowo jest tak ciężkie na jego języku.
Nienaturalne i obce.
- Erica ma osiem lat. Po egzekucji jej matki – zaczyna Wright i urywa.
- Kate Argent – dopowiada za nią Derek, bo minęło prawie dziewięć lat odkąd… - Z którą miałem romans, a która spaliła posiadłość moich rodziców z nimi w środku – dodaje, bo wie, że kobieta nie wykrztusi z siebie tego.
- Erica ma osiem lat i została oddana pod naszą opiekę podczas, gdy panna Argent odsiadywała wyrok. Nie było powodów, by szukać ojca odkąd miała pełne prawa do dziecka. Jednak zostawiła wzmiankę w testamencie… - ciągnie dalej Wright.
- Skąd pewność, że to dziecko Dereka? – pyta Boyd rzeczowo. – Ta kobieta była psychopatką – tłumaczy spokojnie prawnik.
- Jestem przekonana, że to szok dla pana, panie Hale – odpowiada Wright spokojnie. – Jednak zrobiliśmy badania DNA…
- Bez zgody mojego klienta? Skąd mieliście próbkę? – pyta Boyd.
- Panie Hale – wzdycha Wright, uporczywie kierując wszystko w jego stronę. – Do identyfikacji ofiar użyto metody DNA – tłumaczy kobieta nie dodając jednak słowa pożar. – Które teraz znajduje się w archiwum laboratorium. Szukając ojca Erici, nie szukaliśmy pana. Braliśmy pod uwagę raczej któregoś ze współwięźniów z innego bloku. Albo strażników – wzdycha Wright i Derek wie, że pracowniczka opieki społecznej ma za sobą tuzin podobnych rozmów.
Możliwe, że nawet trudniejszych.
- Mam córkę – mówi, bo jedynie to teraz kołacze się po jego głowie.
Boyd podnosi się w końcu znad dokumentów i ściąga okulary z nosa.
- To wygląda na oryginalne – odpowiada jego prawnik, przesuwając w jego stronę kartkę z jakimiś słupkami. – Porównali jej DNA z DNA twoich rodziców.
Boyd nie mówi nic więcej i nie musi.
- Mam córkę – mówi Derek po raz kolejny i teraz to słowo brzmi jakoś lepiej w jego ustach.
Mógłby się do niego przyzwyczaić.
- Czy mogę ją zobaczyć? Czy ona wie o mnie? Kim jestem? Co zrobiła jej matka? – zasypuje urzędniczkę pytaniami, a kobieta nie wygląda na zaskoczoną.
- Nie wie, że jest pan jej ojcem. Nie byliśmy pewni czy będzie się pan chciał podjąć odpowiedzialności. Prawdę powiedziawszy prawie włamałam się tutaj siłą. Dotarcie do pana jest prawie niemożliwe – tłumaczy Wright. – Słyszała o swojej matce. Dzieci w sierocińcach są brutalne – dodaje, odwracając nagle wzrok.
- Gdzie jest? – pyta, bo nie może się powstrzymać.
- Została z pańską asystentką – odpowiada kobieta.
Derek naciska przycisk interkomu niezwłocznie i czeka aż Jenny odbierze.
- Tak, panie Hale? – pyta dziewczyna.
- Wprowadź Ericę – mówi i przypomina sobie nagle, że Jennifer nie wie kim ona jest. – Wpuść dziewczynkę, która przyszła z panią Wright – dodaje.
Zaczyna stukać palcami o blat biurka, bo po raz pierwszy od bardzo dawna nie wie co czuć. Coś w jego klatce piersiowej narasta, ale coś też umiera. Dusi się jak wtedy, gdy strażacy wyciągnęli z domu tylko jego. Cudem uratowanego tylko dlatego, że konstrukcja, którą zaprojektował jego ojciec zawaliła się tak, że odcięła jego pokój od płomieni. Całą resztę strawił pożar. Wszystkich strawił pożar.
- Jennifer? – pyta, naciskając ponownie guzik interkomu. – Wprowadź dziewczynkę – przypomina neutralnym tonem i już słyszy, że coś jest nie tak.
- Panie Hale – zaczyna jego asystentka niepewnie. – Nie wiem jak to się stało… Przysięgam, że jeszcze kilka minut temu siedziała tutaj i… - Derek rozłącza się i wstaje tak gwałtownie, że wywraca filiżankę z kawą.
- Erica jest bardzo ciekawską dziewczynką. Pewnie wyszła na spacer… - zaczyna Wright, kierując się w stronę drzwi.
Wychodzą, a nie wybiegają, ale Derek czuje, że jego kroki są dłuższe. Jennifer patrzy na niego lekko blada, a jej czerwone paznokcie wybijają nerwowy rytm na szarej teczce.
- Co tu jeszcze robisz? – pyta Derek. – Szukaj jej – dodaje odrobinę za głośno, bo dziewczyna prawie wyłamuje swoje obcasy, gdy pospiesznie rusza zza biurka.
O ile wcześniej kilka osób rzucało im dziwne spojrzenia, tak teraz wszyscy się gapią. Szum w biurze ustaje i Derek zaczyna żałować, że nie wyjechali piętro wyżej do jego prywatnego gabinetu. Został jednak zaskoczony podczas zebrania zarządu i to jego jedyne wytłumaczenie.
- Szukamy dziewczynki około ośmiu lat – zaczyna Boyd, korzystając z ciszy, która zaległa.
– Ma na imię Erica… - dodaje i nie kończy.
Z najdalszego kąta sali wyłania się nagle jakiś dzieciak w tanim garniturze, który wygląda na o wiele za duży. Czerwieni się prawie tak mocno, że Derek nie dostrzega jak wiele pieprzyków na ma twarzy. Nie to jednak zwraca jego uwagę.
Dzieciak kimkolwiek by nie był, trzyma za rękę jego córkę.
Erica ma lekko zadarty nos, który przypomina mu o Kate, ale ta myśl szybko zostaje wymazana, gdy dziewczynka szepcze coś do swojego towarzysza, a ten z lekkim uśmiechem wręcza jej kartkę. Mała w końcu puszcza rękę nieznajomego i staje koło Wright niepewnie.
- Zgubiłaś się ciociu – mówi Erica i kobieta z opieki społecznej wygląda na zaskoczoną.
- Znalazłem ją koło wind i nie chciałem, żeby się bała – zaczyna dzieciak speszony i Derek jest pewien, że chłopak umilknie, ale ten strzela oczami wszędzie byle tylko nie spojrzeć na nich i kontynuuje. – Pomyślałem, że ktokolwiek zauważy jej zniknięcie, zadzwoni do ochrony – ciągnie dalej chłopak i Derek ma prawie ochotę walnąć się w czoło, bo to faktycznie powinni byli zrobić na pierwszym miejscu. – Poinformowałem Jima i zabrałem ją do swojego biurka. I mam nadzieję, że się pani nie denerwowała, pani Wright.
Przepraszam jeśli zrobiłem coś nie tak. Nie mamy tutaj procedur na wypadek odnalezienia dziecka… - paple dalej chłopak.
- Wracaj do pracy, Stiles – wchodzi mu w słowo Boyd, ucinając skutecznie wszelkie dyskusje.
Chłopak czerwieni się jeszcze bardziej i kiwa głową, a potem odwraca na pięcie. Znika odprowadzany ich wzrokiem, a Erica wciąż ściska w dłoni kawałek kartki.
- Sądzę, że będzie lepiej jeśli wrócimy do gabinetu – szepcze Boyd wprost do jego ucha i Derek nie może nie zgodzić się z tą sugestią.
Całe piętro udaje, że pracuje, ale wciąż zerkają na nich niepewnie. Pierwsze czego chce uniknąć to rozgłos.
ooo
Stiles nie bardzo wie, co ma zrobić kiedy w dwa dni później znajduje Ericę ukrytą pod swoim biurkiem. Dziewczynka ma na sobie różowy sweterek poplamiony czymś, co do złudzenia przypomina kawę. Nie płacze, ale wygląda na przestraszoną, co wcale mu się nie podoba. Rozgląda się ostrożnie, ale nigdzie nie widzi cioci Wright, więc marszczy brwi.
- Cześć – wita się Stiles cicho, odsuwając krzesło. – Wyjdziesz?
Erica kręci przecząco głową.
- Ciocia znowu się zgubiła? – pyta Stiles.
- Nie. – Tym razem zyskuje odpowiedź.
- Wiesz gdzie jest? – pyta ostrożnie.
- W Houston – odpowiada Erica kompletnie zaskakując go.
Stiles marszczy brwi, bo cholera, ale kompletnie nic nie rozumie. Kobieta nazwiskiem Wright ze swoją tanią garsonką kompletnie nie pasowała tutaj. Brał ją za opiekunkę do dziecka, ale wciąż było coś nie tak. Ludzie pracujący tutaj, poza asystentami, wynajmowali guwernantki z Wielkiej Brytanii lub Francji. Nikt inny zresztą nie zdobyłby przepustki dla małej i niani.
Wright wyglądała raczej na pracownika społecznego. Jeśli więc mała była jakimś nieślubnym dzieckiem z lewego związku z prostytutką, Stiles nie dziwił się nawet za bardzo, że nie mówiło się o niej głośno. Jednak dalej jej obecność tutaj kolejny raz z rzędu wydawała się nie na miejscu.
Jego szare komórki pracowały na szybkich obrotach i zawahał się, gdy sięgnął ponownie po słuchawkę. Tym razem na zmianie w recepcji był Mark, a plotka o tym, że ktoś ponownie zgubił dziecko nie była im potrzebna.
- Mogę tutaj z tobą posiedzieć? – pyta dziewczynka.
- Musimy odszukać twojego opiekuna, słonko. Na pewno się teraz martwi – tłumaczy jak najspokojniej może.
Erica przygryza wargi, jakby musiała przemyśleć jego propozycję i w końcu wychodzi spod biurka. Zamiera jednak w pół ruchu i jej oczy robią się wielkie jak spodki. Stiles nie wie za bardzo co ją wystraszyło, aż słyszy za sobą ciche pytanie wypowiedziane wyjątkowo spokojnym tonem.
- Dlaczego wyszłaś z pokoju? – pyta Derek Hale i Stiles prawie potyka się, odwracając pospiesznie.
Mężczyzna jednak kompletnie ignoruje go, skupiając się na wystraszonej dziewczynce, która uparcie zaciska usta.
- Wystraszyłaś Jenny – próbuje jeszcze raz Hale i Stiles nie bardzo wie czy powinien się wtrącić.
- Zabrała mojego misia – mówi w końcu Erica. – Kiedy będę mogła wrócić do domu? – pyta tak cicho, że Stiles ledwo słyszy jej głos.
Hale tężeje kilka kroków od niego i twarz mężczyzny staje się na powrót maską. Ktoś mija ich, ale nie zatrzymuje się i ten jeden raz Stiles nie jest zaskoczony. Sam zresztą z chęcią wyszedłby, gdyby nie to, że Hale blokuje mu jedyną drogę.
- Mógłbym wziąć dzień wolny i odprowadzić ją – proponuje Stiles słabo.
Mężczyzna patrzy na niego jak na idiotę i zaplata dłonie na piersi. Jego mięśnie napinają się i wydaje się jeszcze większy niż przeważnie.
- To nie będzie konieczne – mówi cicho Hale.