Niewłaściwa osoba
Rozdział 29
Oparł się na łokciach i nie przestawał patrzeć na zjawę. W skupieniu zajrzała do pierwszej powieści o Tomie Gauncie. Przerzuciła kilka stron w akompaniamencie cichego papierowego szelestu, dziwnie unoszącego się nad odgłosami deszczu. Nie potrafił oderwać spojrzenia od kruchych i jaśniejących w półmroku palców.
Próbował odgadnąć jej wiek, jednak bez skutku. Zjawa Toma z przeszłości mogła mieć równie dobrze dwanaście, co czternaście lat. Sprawiała wrażenie starszej i poważniejszej od niego, nawet niższa o głowę i ubrana w jasnobłękitną piżamę o za krótkich nogawkach.
Dlaczego sięgnęła po własną powieść z przyszłości?, zastanawiał się. Kolejne pytania bez odpowiedzi zalewały jego umysł, tworząc w nim wartkie ciemne wiry. Nie wiedział, czy potrafiłby odpowiedzieć na część z nich, nawet jeśli odpowiedzi znajdowałyby się tuż na wyciągnięcie ręki.
Zjawa młodego Toma wzbudzała w nim trudny do wytłumaczenia smutek, a jednocześnie działała na niego jak jedno z tych pięknych mitycznych stworzeń, które hipnotyzuje przypadkowych nieszczęśników, aby zaraz po tym okrutnie się z nimi obejść. Powoli kiełkowało w nim pożądanie. W jednej chwili przypomniał sobie tamte długie noce, kiedy to leżał obok śpiącego Teodora i obejmował jego plecy. Godzinami wyobrażał sobie, że tak naprawdę obejmuje Toma z dalekiej przeszłości; młodszą i bardziej niewinną wersję pisarza, która stała właśnie kilka kroków od niego.
Zjawa wciąż nie zwracała na niego uwagi. Ciężko było powiedzieć, czy własna powieść wzbudza w niej jakiekolwiek emocje. Jeśli nawet tak było, jej twarz pozostała niewzruszona. Zdradzało ją co najwyżej skupienie, widoczne także w powolnych i ostrożnych ruchach palców. Wydawały się przeglądać starą jak świat księgę w Bibliotece Dusz. Jeden niewłaściwy ruch mógł sprawić, że rozsypie się ze starości i wagi ciążących na niej sekretów.
Zaczął ostrożnie podnosić się z łóżka. Nawet nie zastanawiał się nad tym, co robi – pragnął tylko dotknąć zjawy. Choć nie kierowało nim wyłącznie pożądanie, jego członek był już twardy jak kamień. Gdy postawił obydwie stopy na chłodnej podłodze, stało się coś niespodziewanego.
Zjawa zaczęła bardzo powoli odwracać głowę w jego kierunku, jak gdyby zamienili się rolami i obawiała się tego, co może zobaczyć. Koniec końców poruszyła się tylko nieznacznie i zerknęła na niego kątem oka. Później zamknęła trzymaną powieść i odłożyła ją na swoje miejsce. Równo w rządku innych powieści Toma.
Zaczęła stawać się coraz bardziej bezcielesna. Obserwował to jak trudne do uchwycenia okiem nastanie świtu. W jednej chwili była nie do odróżnienia od żywego człowieka. Może jedynie jej chłodne piękno miało w sobie coś nie z tego świata. W drugiej straciła na ostrości i stała się delikatnie przezroczysta.
Próbował złapać ją za rękę, gdy opuszczała pokój, ale na próżno. Jego palce natrafiły na próżnię przeraźliwie zimnego powietrza i smutku.
Nie mógł oprzeć się złudzeniu, że cofnął się o kilka lat wstecz i tkwi zamknięty w komórce pod schodami. W malutkim pomieszczeniu unosi się zapach środków czyszczących. Wpatruje się w wąski pasek jaśniejszej ciemności, przebijający przez szparę niedomykających się drzwi komórki. Ta od czasu do czasu ożywa i drga niczym rój czarnych robaków.
Dzieje się tak, ilekroć znowu zbiera mu się na płacz. Dławi go uczucie pustki i bezsilności. Jest tylko dzieckiem, ale choć nie powinien wiedzieć niczego o prawdziwych nieszczęściach, na to jest dla niego jeszcze za wcześnie, ma ochotę zniknąć. Wyobraża sobie różne sposoby na własne zniknięcie.
I nagle znowu znajdował się w swojej sypialni w domu starszej pani. Zjawa przeszła przez zamknięte drzwi i rozpłynęła się w mroku korytarza. Ani razu się za siebie nie obejrzała.
Obiecał sobie, że następnego dnia w końcu zerwie z Teodorem – ale ponownie przekonał się, że znacznie łatwiej snuje się podobne plany w myślach, aniżeli wprowadza je w życie. Wiedział, że nie zdoła postąpić tak, jak radził mu Tom, i przeprowadzić tej rozmowy przez telefon. Jednocześnie był tak samo niezdolny do przeprowadzenia jej twarzą w twarz. Snuł się po coraz mroczniejszym i bardziej przygnębiającym domu starszej pani, przekładając spotkanie z chłopakiem.
Zanim się obejrzał, zwlekał już trzeci dzień. Po części czuł się usprawiedliwiony milczeniem Teodora. Nie tylko on sam milczał przez trzy dni – robili to obydwaj. W duchu liczył na to, że tak już pozostanie i rozejdą się w atmosferze niedopowiedzeń.
Całą sobotę spędził w domu Toma. Ogarnął go spokój, jakiego nie czuł od dawna. Śnieg i zmierzch za oknem, kontrastujące z nimi ciepło sypialni oświetlonej miękkim światłem, nawet dłoń spoczywająca na jego udzie – wszystko wydawało się takie właściwe.
Nie wiedzieć dlaczego, w pewnej chwili bezwiednie przypomniał sobie spotkanie ze zjawą sprzed kilku dni, dziwnie intensywne wspomnienie domu wujostwa, które zawładnęło nim tuż pod jego koniec. Miał wrażenie, że w życiu nie spotka go już nic lepszego niż Tom. Nawet nie potrzebuje i nie chce niczego więcej.
Tom przesunął palcami po jego udzie.
– Spędź ze mną święta.
– Przecież nienawidzisz świąt – odpowiedział. Posłał mu przelotne spojrzenie. Poczuł się zaskoczony, zupełnie jak gdyby Tom wcale nie zaproponował mu zamieszkania z nim na stałe, a co za tym idzie – wspólnego spędzenia wszystkich możliwych świąt. Przełknął kęs kolacji i dodał: – Skąd u ciebie ta nagła zmiana? Nawiedził cię Duch Dawnych Świąt Bożego Narodzenia?
– Jeszcze tego nie zrobił – powiedział Tom z lekkim uśmiechem. – Masz szansę zaoszczędzić kłopotu mu i dwóm pozostałym. Zabiorę cię na kilka dni do Bath.
– Co jest w Bath?
– Jedyne gorące źródła w Wielkiej Brytanii. – Tom podniósł się z łóżka i wciągnął na siebie bokserki. – Zaczekaj chwilę. Kupiłem dla ciebie przewodnik. Jest w gabinecie.
Kiedy przeglądał przewodnik, prawie zapomniał o starszej pani. Prawie, bowiem podejrzewał, że Tom ponownie wystawia go na próbę, a jego propozycja stanowi nic innego jak wabik. Dobrze wiedział, że jeśli spędzą wspólnie święta poza Londynem, po wszystkim nie będzie mógł wrócić do starszej pani. Nawet nie miałby odwagi tak postąpić. Choć chciał zamieszkać z mężczyzną, wciąż nie pozwalała mu na to uraza, bezwiednie chowana jeszcze od czasu zajścia z Bellą.
– Udało mi się zarezerwować apartament w Bath. – Zerknął na Toma. Sądząc po jego uśmiechu, mimowolnie pomyślał o zwykle kładących się za nim długim czarnym cieniem sztuczkach. – Znajduje się w nim tylko jedno łóżko. Małżeńskie. Mam nadzieję, że nie trafię za to do brukowców.
– Ostatnio jesteś zbyt nieostrożny – odpowiedział z małym uśmiechem. – Zapominasz, ile tak naprawdę mam lat. Jeśli ktoś się o nas dowie, czeka cię publiczny ostracyzm.
– Nie spędzisz ze mną świąt przez strach o moją nieposzlakowaną reputację, Harry?
– Tego nie powiedziałem. – Zmarkotniał. Mężczyzna nie pozwolił się zwieść jego uśmiechom. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę z jego niepewności. – Jaka szkoda – westchnął jeszcze raz. – Mam na myśli starszą panią. Gdybyś tylko nie udawał wtedy mojego wuja… Zna już twój głos.
– Skończ z tą starą kobietą i dziecinnymi sentymentami.
– Zawdzięczam jej bardzo dużo.
– Niczego jej nie zawdzięczasz. Zajmujesz się nią i jej zapuszczonym domem w zamian za dach nad głową. To handel wymienny pozbawiony jakichkolwiek sentymentów.
– Starsza pani darzy mnie przyjaźnią i zaufaniem. Nie jest interesowna.
Ścisnął mocniej przewodnik i rzucił Tomowi wyzywające spojrzenie. Wiedział, że wytrącił go z równowagi samym wspomnieniem starszej pani i zaprzepaszczonej możliwości spędzenia świąt we trójkę, jednak nie miał zamiaru dać za wygraną.
– Sądziłem, że mamy tę rozmowę już za sobą – odparł Tom spokojniejszym tonem. – Powiedziałem, że się tobą zaopiekuję. Zrobię to znacznie lepiej od niej. Nie widzi. Nawet nie stać jej na twoje utrzymanie. Trwonisz czas i marnujesz swój potencjał pod jej dachem.
Zacisnął usta w wąską linię i nie odpowiedział ani słowem. Tom jeszcze przez chwilę drążył temat. Próbował przekonać go do bycia rozsądnym, po czym wdzięcznym za daną mu przez los szansę. Choć o tym mówił niemal ukradkiem, jego słowa wywierały dziwne, jeśli nie niepokojące wrażenie. W końcu odpuścił i, już bez słowa, zszedł do kuchni, a później zaszył się na resztę wieczoru w swoim gabinecie.
Przed snem wsłuchiwał się w przytłumione trzaski maszyny do pisania. Nie opuszczało go przeczucie, że pomimo pozornego spokoju i równomierności przenika je gniew. Za oknem w ciemności dął zimowy wiatr.
Mimowolnie zaczął rozmyślać o tym, jak potoczyłaby się jego znajomość z Tomem, gdyby nie odwzajemniał jego gwałtownego pożądania. Być może los naprawdę dał mu szansę. Nigdy nie musiał się o tym przekonać. Pasowali do siebie jak klucz do skomplikowanego zamka.
Stąpał po dnie głębokiej studni wypełnionej snami. Nie pamiętał, o czym dokładnie śnił, jednak tuż po przebudzeniu odczuwał stratę, jak gdyby po raz pierwszy od długiego czasu było to coś spokojnego. Mgliście pamiętał szum wiatru i swoje imię wymówione przez jakąś kobietę o znajomym głosie. Nagle ktoś chwycił go za kostkę i pociągnął bardzo mocno w górę.
Po przebudzeniu leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami i nasłuchiwał. Łudził się, że głośny trzask pochodził z jego snu. Zresztą wszystko na to wskazywało. Przez kilkadziesiąt sekund w domu panowała cisza zmącona jedynie odgłosami wiatru za oknem. Ale po tym czasie rozległ się drugi, a później trzeci trzask – obydwa dochodziły z gabinetu. Ktoś szukał czegoś po szufladach ciężkiego drewnianego biurka. Prawdopodobnie słyszał te odgłosy tylko dlatego, że w domu było tak cicho. Może nawet nie zwróciłby na nie uwagi w dzień i przy zamkniętych drzwiach.
Ktoś nie przestawał chodzić po gabinecie i czegoś gorączkowo w nim szukać. W pierwszym odruchu uznał, że to Tom, jednak i tak poczuł pierwszy cień niepokoju. Jeśli mężczyzna cierpiał na bezsenność, pisał odręcznie i poruszał się bezszelestnie po domu niczym nocny drapieżnik. Ani razu nie wyrwał go ze snu hałasowaniem o podobnej godzinie, choćby nawet cały poprzedni wieczór upłynął im na gwałtownej kłótni.
Gdy otworzył oczy, jego niepokój zamienił się w strach. W półmroku dostrzegł śpiącego tuż obok Toma. Przysunął się do niego i położył dłoń na jego biodrze. Zamknął oczy, nie przestając nasłuchiwać odgłosów dochodzących z gabinetu. Usłyszał naraz kolejne ciche kroki w kuchni i salonie. Następnie dziwnie złowrogie strzępki rozmowy prowadzonej szeptem.
– Tom – powiedział cicho tuż nad jego uchem, szturchając go. – Obudź się.
Tom obudził się dopiero po chwili. Choć nie dostrzegał w półmroku wyrazu jego oczu, wiedział, że właśnie wypełnia je złość, jeśli nie gniew. Jarzące się na czerwono cyfry elektronicznego zegarka wskazywały drugą piętnaście.
– Ktoś jest w domu. Włamał się do niego. Szukał czegoś w gabinecie.
– Usłyszałbyś alarm. Tak samo jak całe Orchard Street.
– Tom…
– Przyśniło ci się – przerwał mu mężczyzna. – Wracaj do spania.
– Ciszej – syknął. – Nie przyśniło mi się. Posłuchaj…
Nawet jeśli Tom wciąż mu nie wierzył, przez chwilę nasłuchiwał z nim odgłosów domu pogrążonego w mroku, zamierając w bezruchu. Tym razem sam nie usłyszał niczego podejrzanego. W uszach dudniła mu krew. Słyszał jedynie głośne bicie własnego serca trzepoczącego o żebra. Nieświadomie zacisnął palce na śliskiej koszuli nocnej Toma. W ciemności za oknem dął wiatr, wirując białymi płatkami śniegu.
W końcu Tom zaczął podnosić się z łóżka.
– Usłyszałeś coś? – wyszeptał, puszczając jego koszulę.
Dopiero w tamtym momencie mimowolnie uświadomił sobie bezbronność zjaw. Prawdziwymi potworami spod łóżka i z głębi wielkich, ciemnych szaf byli ludzie, nie echa przeszłości, których tak obawiał się jeszcze kilka miesięcy wcześniej; podobna myśl miała towarzyszyć mu już przez całe życie.
– Nie jestem pewien. Dla pewności sprawdzę dom. – Spróbował podnieść się z łóżka za mężczyzną, ale ten pochylił się nad nim i złapał go za przedramię. – Zostań tutaj – rozkazał mu Tom.
Obserwował niewyraźną sylwetkę przemieszczającą się bezszelestnie po pokoju. Gdy zatrzymała się przy fotelu, przez które przewiesił swoje ubrania, sięgnął do szafki nocnej, szukając okularów. W półmroku rozległ się krótki odgłos rozkładanego noża. Srebro ostrza zalśniło w półmroku, przypominając wąski sierp księżyca zawieszony na pochmurnym, nocnym niebie. Tom musiał wyjąć nóż z jego spodni – a wcześniej dobrze wiedzieć, że wciąż nie rusza się bez niego ani na krok.
Patrząc na niego, jednocześnie czuł strach i dziwną, niemal chorobliwą fascynację. Nie potrafił stwierdzić, czy Tom w rzeczywistości usłyszał jakiś niepokojący odgłos, czy może nie usłyszał niczego i skłamał. Poruszał się bez cienia niepokoju lub nawet wahania. Nikt inny nie sięgnął z takim spokojem po nóż w środku nocy, tuż po nagłej, złowróżbnej pobudce.
Mężczyzna odczuwał przyjemność, ważąc ostrze w dłoni.
Nie wiedział, dlaczego jest tego taki pewien – nawet nie dostrzegał wyrazu jego twarzy. Tom był jedynie kształtem, przypominał stworzenie, które w jego koszmarach za wszelką cenę próbowało dostać się najpierw do studni w ogrodzie starszej pani, a później do niego. Jednak nagle stało się to dla niego jasne, tak jak błysk srebrnej stali w ciemności. Czuł się tak, jak gdyby spoglądał na swoje lustrzane odbicie, ale odbijające coś znajdujące się głęboko wewnątrz niego. Czarne małe, brzęczące jak owad jądro.
Tom zatrzymał się jeszcze w pół drogi do drzwi i dał mu znak ostrzem. Miał pod żadnym pozorem nie opuszczać sypialni – to też zrozumiał bez słów. Pomyślał, że być może mężczyzna w rzeczywistości usłyszał jakiś ruch na piętrze.
Zerknął ostatni raz na elektroniczny zegarek stojący na szafce nocnej. Tym razem jego cyfry nie jarzyły się jaskrawą czerwienią; już nie działał.
Wstał najciszej, jak potrafił, i podszedł do biurka. Przez kilka sekund przesuwał palcami po blacie w poszukiwaniu czegoś ostrego lub ciężkiego. Przypomniał sobie o przycisku do papieru, kamieniu zmieniającemu barwę zależnie od światła wpadającego do pomieszczenia. Ważąc go w dłoni, przemierzał sypialnię. Miał zimne, mokre dłonie.
Czuł się odurzony strachem wywoływanym przez wizję żywego intruza, ukrytego gdzieś w domu. Nie potrafił myśleć racjonalnie, jego myśli stały się chaotyczne i rozgorączkowane; jednocześnie poruszał się niepokojąco spokojnie, jego bose stopy nie wydawały jakiegokolwiek odgłosu. Zatrzymał się na chwilę w korytarzu, nasłuchując. Wydawało się, że wiatr ucichł. Nie usłyszał nawet kroków Toma. Miał wrażenie, że przycisk do papieru lada chwila wysunie mu się ze śliskiej dłoni.
Schodząc po schodach, próbował przejrzeć ciemność. Skrawek holu jaśniał w bladym świetle, wpadającym przez przeszklenia w drzwiach wejściowych. Widok owego niesamowitego światła wzbudzał w nim większy niepokój niż bezruch domu i czarne cienie, kryjące meble i puste wgłębienia.
Znajdując się u podnóża schodów, zerknął w miejsce lustra w ciężkiej ramie, wiszącego tuż obok wejścia do gabinetu. Nie zdołał dostrzec jego tafli. Zresztą nie potrafiłby nawet ocenić barwy ścian w panującej wokół ciemności, te równie dobrze mogły być czerwone, co czarne lub białe.
Jednak chwilę później uchwycił w niej kątem oka ruch. Właśnie wchodził do salonu. Odruchowo odwrócił się w kierunku tafli. Przypominała nieruchomą wodę jeziora skąpaną w księżycowej poświacie.
Ktoś właśnie co minął ją bezszelestnie.
Odrywając od niej spojrzenie, mimowolnie zrobił krok w stronę salonu. Od razu tego pożałował. Ktoś popchnął go na ścianę. Usłyszał świst ostrza. Na jego ramieniu mocno zacisnęła się męska dłoń.
Spojrzał na dobrze mu znany rozkładany nóż. Znajdował się niebezpiecznie blisko jego boku. Widząc Toma, miał ochotę westchnąć z ulgi. Mężczyzna rozluźnił uchwyt na jego ramieniu, jednak nie przestawał obejmować go palcami. Chciał coś powiedzieć, ale gdy otworzył usta, zaraz po tym zamknął je bez słowa. Zdał sobie sprawę, że Tom uważnie czegoś nasłuchuje, wcześniej naprawdę musiał usłyszeć jakieś niepokojące poruszenie na parterze.
Zerknął jeszcze raz na nóż. W salonie było znacznie jaśniej niż w sypialni. Przez szerokie okno, wychodzące na płaczącą wierzbę i ogród pogrążony we śnie, wpadało nocne światło. Czuł, jak zaczynają drętwieć mu palce trzymające przycisk do papieru. Nawet nie mógł przełożyć go do drugiej dłoni, ani zmienić pozycji. Wcześniej Tom prawie na niego wszedł, a teraz tkwili w bezruchu, wsłuchując się w tykanie ściennego zegara w kuchni i ciszę.
– Powiedziałem ci, żebyś został w sypialni – odezwał się w końcu Tom, odsuwając się od niego i puszczając jego ramię. Choć mówił ciszej niż zazwyczaj, w jego głosie pobrzmiewało dziwne, zabarwione gniewem podniecenie. – Poruszasz się cicho, jak mysz w ścianie. Mogłem zrobić ci krzywdę.
– A ja tobie.
– Przyciskiem do papieru? Nie jest już dla ciebie za ciężki?
– Skąd – odpowiedział z lekką urazą. – Wcześniej, w sypialni naprawdę coś usłyszałeś, prawda? – dodał po chwili. Przypomniał sobie ciemną sylwetkę odbijającą się w lustrze i po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz.
– Wciąż nie jestem pewien. W domu nie ma nikogo poza nami. Sprawdziłem to – powiedział Tom, składając nóż z krótkim sprężynowym odgłosem. – Ale nie ma też prądu. Przez okno w kuchni widać palącą się elektryczną latarnię. U Wintonów też się coś świeci i nie jest to świeca.
Uświadomił sobie, że nawet nie poświęcił uwagi nie działającemu elektronicznemu zegarku na szafce nocnej.
Spojrzał na płaczącą wierzbę. Ze swoimi cienkimi, długimi gałązkami w półmroku ogrodu przypominała starą zjawę lub leśnego bożka. To była jedna z tych nocy, kiedy nie wiedział, co jest rzeczywistością, a co snem. Zresztą może nawet nie chodziło o samą noc, a o jego życie. Przez ostatnie pół roku stawało się coraz bardziej mgliste i niepokojące. Rozmywało się na granicach.
Stojąc boso na schodach zejścia do piwnicy, obserwował, jak Tom gmera w skrzynce prądowej. Prąd powrócił chwilę wcześniej, ale przyczyna jego nagłej awarii wciąż pozostawała nierozwiązana.
Pomieszczenie wydawało się jeszcze mroczniejsze bez piętrzących się pod ścianami kartonów. Widok stojącego pośrodku pustki, w nieruchomym, zimnym świetle stołu bilardowego miał w sobie coś niewłaściwego. Mebel powinien zamiast tego stać w zadymionym, ciasnym pomieszczeniu i znajdować się stale w centrum uwagi.
Utkwił spojrzenie w plecach Toma. Nie miał wątpliwości co do tego, że wpatrując się z uwagą w skrzynkę prądową, mężczyzna nie natrafił na nic wzbudzającego podejrzenie włamania do domu, albo nawet tłumaczącego nagłą awarię. Obydwaj milczeli, choć najpewniej właśnie myśleli o tym samym – o duchach, które z jakichś powodów wciąż nie odstępowały ani na krok pewnych miejsc lub osób.
Leżąc w ciemnej sypialni, słyszał kroki jednocześnie w kuchni i gabinecie. Nie mógł się przesłyszeć, dom zamieszkiwało kilka dusz. Zresztą wyraz twarzy Toma, gdy wspominał mu o tej niespotykanej, pojedynczej na całą ulicę awarii prądu, miał w sobie coś wymownego. Wydawało się, że mężczyzna domyśla się jej prawdziwej, nadnaturalnej przyczyny, co więcej, nie neguje jej. Jego milczenie i wnikliwe sondowanie skrzynki musiało być zatem grą.
Być może Tom przypomniał sobie, jak w przeszłości wielokrotnie wspominał, że w domu nikt nie zmarł, a co za tym idzie, nie ma w nim jakichkolwiek duchów. Choć mimowolnie odkrył się z kłamstwem, nie pozostało mu nic innego jak brnięcie w nie.
Nawet nie wiedział, co sądzić o kłamstwach Toma. Był ich świadom, tak samo jak Tom musiał być świadom tego, że został przejrzany; najwyraźniej zawiązali kolejne milczące porozumienie.
– Nie znalazłeś niczego? – odezwał się.
– Niczego – odpowiedział Tom, nie patrząc na niego.
Nad ranem obudził się z erekcją twardą jak kamień. Gdyby nie zegarek wskazujący nieco po szóstej, sądziłby, że właśnie co przebudził się z długiego, dziwnego snu o nocnym zgromadzeniu zjaw w domu Toma. Niebo za oknem wciąż miało barwę granatu i niewiele różniło się od tamtego, które w milczeniu obserwowało, jak przemierza sypialnię z przyciskiem do papieru.
Przez chwilę patrzył na jasną skórę karku śpiącego tuż obok Toma. Nieświadomie się nad nią pochylił i ją powąchał. Następnie zrobił to samo z włosami Toma, prawie zanurzając w nich nos.
Zanim się obejrzał, był bliski ocierania się o mężczyznę. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem odczuwał tak silne podniecenie, obserwując, jak śpi. Nie przeszkadzało mu nawet to, że nie widział jego twarzy, a poprzedni wieczór upłynął im na kłótni i milczeniu.
W końcu wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Po krótkiej chwili wahania zostawił za sobą uchylone drzwi. Umył twarz w zimnej wodzie i wyszorował zęby, unikając spoglądania w lustro wiszące nad umywalką. Kiedy wszedł pod prysznic, przed jego oczami ponownie przesunął się widok Toma trzymającego nóż w półmroku sypialni.
Próbował myśleć o czymś innym. Miał w głowie cały wachlarz różnorakich fantazji z mężczyzną w roli głównej. A jednak nie potrafił uwolnić się od tego jednego wspomnienia. Choć to nie było nawet fantazją erotyczną, pobudzało go w dziwny, perwersyjny sposób, bardziej niż większość jego fantazji razem wziętych. Dotknął twardego członka i zaraz cofnął palce; miał wrażenie, że robi coś strasznego.
Poruszył się niespokojnie, widząc, jak Tom wchodzi do łazienki i zerka na jego erekcję. Mimowolnie odwzajemnił jego uśmiech. Wyglądało na to, że i mężczyzna zdążył już zapomnieć o ich ostatniej kłótni. Wysikał się, umył ręce nad umywalką i wyszorował zęby. Po wszystkim rozebrał się i wszedł pod prysznic.
– Dzień dobry – powiedział, robiąc mu miejsce.
W obecności świadomego Toma w jego podnieceniu nie było już niczego perwersyjnego. A przynajmniej próbował usprawiedliwić się przed samym sobą tym pokrętnym stwierdzeniem.
Nie myślał już o tamtym nocnym zdarzeniu – o Tomie przemierzającym pogrążony w czarnych cieniach dom, bez strachu, ze lśniącym ostrzem w szczupłej dłoni – ale teraz miał jego ucieleśnienie tuż obok siebie. Nie musiał już niczego wspominać, ani sobie wyobrażać. Patrząc na Toma, widział wszystko to jak na dłoni.
Mężczyzna zapalił lampkę na szafce nocnej i przesunął palcami po jego płaskim brzuchu. Zadrżał. Ułożył się wygodniej na łóżku, patrząc na Toma rozgorączkowanym spojrzeniem. Miał wrażenie, że lada moment pęknie mu członek. Pod prysznicem spędzili zaledwie chwilę, ale i tak wydawało mu się, że tkwi w stanie nienasyconego, pełnego oczekiwania podniecenia od kilku dni.
Tom musiał czuć się podobnie, bo nie przedłużając pieszczot, sięgnął do szafki po lubrykant.
Zamknął oczy, czując w sobie pierwszy nawilżony palec. Gdy otworzył je ponownie, Tom znajdował się już między jego nogami. Uniósł się na łokciach. Chwilę później poczuł na biodrach silne, przyciągające go dłonie. Choć mężczyzna powoli wsunął w niego całego swojego penisa, i tak głośno stęknął i zadrżał z bólu. Mimo tego leżał nieruchomo i nawet nie próbował się odsunąć.
– Lepiej? – odezwał się Tom, patrząc na jego twarz.
– Nie, ani trochę – odpowiedział i zaśmiał się.
Tom przestał się poruszać i dotknął jego sterczącej erekcji; uśmiechnął się, choć sprawiał wrażenie zbitego z tropu jego odpowiedzią i śmiechem. Po kilku pchnięciach zmienili pozycję. Usiadł na penisie Toma i ciasno objął jego szyję. Całował go po ustach, jęczał w nie i poruszał biodrami. Na wpół zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Ponownie miał wrażenie, że gdzieś wewnątrz niego pęka bardzo stara, ogromna tama. Nie słyszał niczego, oprócz krwi brzęczącej mu w uszach i własnego urwanego oddechu.
Mężczyzna puścił jego pośladki i zacisnął palce na jego plecach. Poczuł na nich cień bólu, a po chwili usta wpijające się w jego własne. Był to wyjątkowo gwałtowny pocałunek, nawet jak na Toma.
Orgazm zatrząsł jego ciałem aż w posadach. Miękkie, ciepłe światło lampki stojącej na szafce nocnej zapłonęło intensywną czerwienią, na moment go oślepiając. Jego świadomość zatarła się najpierw na obrzeżach, a później cała zwilgotniała i zaczęła się rozpływać, jak zjawa młodego Toma powracająca do swojego świata. Miał w pamięci kilkuminutową białą plamę. Nie pamiętał dokładnie, jak znalazł się pod kołdrą, już bez lepkiego, gorącego wrażenia po wewnętrznej stronie ud i z głową na puchatej poduszce.
Świadomość zaczęła powoli do niego wracać: światło lampki zmiękło, gdzieś za oknem rozległ się odgłos przejeżdżającego ulicą samochodu, usłyszał bose kroki Toma wychodzącego z łazienki. Mężczyzna ubrał piżamę i wsunął się pod kołdrę tuż obok niego. Później z uśmiechem przyciągnął go do siebie ramieniem.
– Mój Harry. Po pierzeniu zawsze wyglądasz na tak zmarnowanego.
– Tak jak się czuję – odpowiedział, uśmiechając się pod nosem.
– Ten widok lubię niewiele mniej od twojego tyłeczka.
– Tommy... – zaśmiał się.
Wciąż oddychał ciężej niż zwykle. Czuł, jak całe jego ciało zapada się w sobie i mięknie. Utkwił spojrzenie w nieruchomej, powoli rozjaśniającej się sypialni. Odczuwał dziwne podniecenie, pomimo nasilającego się bólu i zmęczenia, które nie pozwalało mu zasnąć. Zresztą i Tom musiał czuć się wciąż niezaspokojony. Mężczyzna najpierw obejmował jego nagie ramię, następnie bok, aż w końcu zaczął drażnić palcem wskazującym jego sutek.
– Jak sądzisz, ile osób nie śpi o takiej podłej godzinie w niedzielę, bo uprawia seks? – spytał.
– Prawdopodobnie niewiele – odparł Tom, ściskając mocniej twardy guziczek jego sutka. – A jeszcze mniej nie wróci do spania po pierwszym pieprzeniu.
Przeżuwał grzankę, siedząc ze stopą opartą o siedzenie kuchennego krzesła. Obserwował Toma smażącego jajecznicę na bekonie i słuchał wiadomości w radiu. Śmiertelne wypadki, nadużycia, gospodarka, polityka. Znowu pomyślał o tym, jak niewiele znaczy; w żaden sposób nie wpływał na tą stałą, nie nadnaturalną rzeczywistość, nawet z połową cienia, zdolnością dostrzegania zjaw i wszystkimi przytrafiającymi mu się niewytłumaczalnymi zdarzeniami.
Tom nałożył jajecznicę na ich talerze i usiadł obok niego. Choć starannie się ogolił, wciąż miał na sobie swój ciemnozielony szlafrok i wyglądał tak, jak gdyby dopiero co wstał z łóżka.
– Dzień nie zaczął się jeszcze na dobre, a już wyglądasz na zmęczonego, staruszku – powiedział. Bezwiednie sięgnął po dzbanek z kawą, po czym napełnił pustą filiżankę Toma.
– Wątpię, że kawa coś temu zaradzi – odpowiedział mężczyzna z uśmiechem. – Nie mogłem zasnąć po twoim fałszywym nocnym alarmie, długo przewracałem się z boku na bok.
Zaczął jeść jajecznicę i nie powiedział ani słowa. Miał nadzieję, że Tom pozostawi w spokoju temat nocnego alarmu. Nawet nie wiedziałby, jak powinien zareagować na jego kolejne wspomnienia, kłamliwe lub też prawdziwe.
Nie miał już wątpliwości co do tego, że Tom jest psychopatą. W jednej chwili odnalazł ostatnie brakujące mu dotąd kawałki układanki. Ale choć to nie zmieniało niczego, miał wrażenie, że co innego wypowiedzenie tego na głos. Najwyraźniej unikanie nazywania niektórych rzeczy po imieniu było kolejnym ogniwem łączącym go z mężczyzną.
– A co z tobą? Nie masz ochoty wrócić ze mną do łóżka na godzinę lub dwie?
Przełknął kęs grzanki i odpowiedział nieco podejrzliwie:
– Jeszcze masz ochotę na pieprzenie?
Tom się zaśmiał.
– Co to za nieufna mina? Mówiąc o powrocie do łóżka, miałem na myśli wyłącznie sen. Lepiej się wysypiam, kiedy śpisz obok mnie. Tak samo lepiej smakuje mi śniadanie, kiedy jemy je razem, tak jak teraz.
Poczuł uderzenia ciepła na policzkach. Uśmiech Toma wydawał się sięgać ciemnobrązowych oczu; jego skłonny do żartów nastrój, tak samo jak mniej lub bardziej jednoznaczne przejawy jego sympatii bywały dziwnie dezorientujące.
Po tym, jak mężczyzna odwiózł go pod dom starszej pani, ociągał się z opuszczeniem samochodu. Rozmawiali, obserwując, jak niebo nad wąską uliczką ciemnieje, zapalają się latarnie, a na słupie telegraficznym zbierają się hałaśliwe wrony.
W pewnej chwili poczuł, że ktoś ich obserwuje. Tom przestał mówić i utkwił spojrzenie w kimś stojącym na chodniku. Później uśmiechnął się powściągliwie, tak jak gdyby szyderczo pozdrawiał kogoś, za kim nie przepadał.
Odwrócił twarz w tym kierunku ze złymi przeczuciami. Teodor stał na obrzeżu świetlnego kręgu rzucanego przez latarnię, opatulony szalikiem w kratę; wpatrywał się w nich pociemniałym wzrokiem. Przez chwilę odwzajemniał ich spojrzenia, po czym odszedł gdzieś szybkim krokiem, przecinając pustą ulicę.
Obserwował ciemniejącą i malejącą postać chłopaka w bocznym lusterku. Widok dziwnie nasunął mu na myśl wnętrze właśnie co potrząśniętej szklanej kuli. Zbłąkany wędrowiec, płatki śniegu, nieprawdziwe miejskie osiedle. Uświadomił sobie, że na jego udzie spoczywa dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce.
– Powiedziałeś, że zostawił cię w spokoju – odezwał się Tom.
– Tak sądziłem, od kilku dni nawet do mnie nie zadzwonił – westchnął, patrząc na niego. – Teraz to i tak nie ma już żadnego znaczenia. Nie musisz się więcej o niego martwić.
Mężczyzna nie spuszczał z niego uważnego spojrzenia.
– To dobrze.
– Tak…
– Sprawiasz wrażenie tym zasmuconego.
Westchnął jeszcze raz.
– Chodzi o coś innego.
Tom zabrał dłoń z jego uda.
– O co takiego?
– To wszystko… – zaczął z pustym uśmiechem. – Czuję zaskoczenie, chociaż nie powinienem. Pozwoliłem mu na mniej niż połowę rzeczy co tobie, ale i tak nie wiedział o mnie niczego. Naprawdę niczego. Coś takiego nie mogło skończyć się inaczej. Nawet pomijając mnie i ciebie. A zresztą, nieważne – powiedział, odwracając wzrok. Przez mętlik w głowie brzmiał już zawile sam dla siebie. Nawet nie pamiętał, o czym rozmawiał z Tomem, zanim dostrzegł ich Teodor.
– Ach, o to chodzi – odpowiedział Tom dopiero po chwili. W jego zrozumieniu pobrzmiewał nagły cień chłodu. – Rozmawialiśmy już o tym nie raz. Nawet nie warto do tego wracać, Harry. – Spojrzał na mężczyznę kątem oka. Nie potrafił określić jego nastroju. – Nie odpowiadasz ani za wypadek samochodowy twoich rodziców, ani za swoje wujostwo lub też pobyt w ośrodku. Byłeś dzieckiem, zresztą wciąż po części nim jesteś. Mimo tego – dodał wolniej – dobrze, że nie mówisz o tym wszystkim. Większość osób i tak by tego nie zrozumiała. Sądziłaby, że mówiąc im o tym, co cię spotkało, oczekujesz współczucia lub litości. Okazywałaby je, czując niezręczność. A po wszystkim i tak, prędzej czy później, wyciągnęłaby te wydarzenia na wierzch jako twoją największą słabość, jedno po drugim. Dlatego nikt nie musi znać prawdziwego ciebie. Tak będzie dla ciebie lepiej.
Nikt poza tobą, pomyślał.
Następnego dnia poszedł porozmawiać z Teodorem.
Pomimo przenikliwego mrozu wciąż mijał kolejne przystanki autobusowe, odwlekając spotkanie z chłopakiem. Miał wrażenie, że ktoś odciął mu policzki z kawałkami kości i pozostawił na kilka godzin na dnie zamrażalnika. Wydawało się, że nawet stare, rozrosłe drzewa, rosnące co jakiś czas wzdłuż drogi, chwieją się pod naporem wiatru. Mimo tego zaczął mieć nadzieję, że nie zastanie Teodora w domu i przebędzie całą drogę na próżno.
Nie przestawał uważnie rozglądać się wokół siebie. Nerwowo przyśpieszał, ilekroć mijał go czarny samochód. Prawdopodobieństwo, że spotka Toma równało się niemal zeru, ale jeśli jednak tak by się stało, przyłapany w tej części Londynu, bez wątpienia gorzko popamiętałby mężczyznę.
Kiedy w końcu znalazł się przed elegancką, ciężką bramą, poczuł cień ulgi. Spróbował ją pchnąć, nawet nie spodziewając się, że ustąpi. Mroczna, rozłożysta brzostownica obserwowała w milczeniu, jak przemierza ogród w półmroku zduszonego światła przysypanych śniegiem kamiennych latarni.
Jeszcze zanim zadzwonił do drzwi, rozległo się przenikliwe ujadanie psa. Mimowolnie cofnął się o krok, rozglądając się na boki. Przez ułamek chwili uległ przestrachowi, że psu i tak uda się go jakoś dopaść.
Gdy już sądził, że Teodor nie zamierza mu otworzyć, albo w rzeczywistości nie wrócił jeszcze do domu, chłopak stanął w drzwiach. Choć uchylił je lekko, zaraz pojawił się w nich pysk czarnego, starego psa.
– Do siebie! – wrzasnął do zwierzęcia Teodor.
Pies mimo to nie przestawał ujadać i próbować przedostać się na dwór. W świetle lampionów wiszących nad wejściem jego wilgotne, czarne oczy na moment zapłonęły intensywną czerwienią.
Zamrugał kilka razy. Gdy Teodor chwycił psa za obrożę i siłą odciągnął jego cielsko w głąb ciemnego korytarza, oczy zwierzęcia odzyskały swoją poprzednią barwę. Przewidziało mi się?, pomyślał. Nie wiedział, czy wciąż mógł ufać własnym zmysłom.
Teodor zamknął psa w gabinecie i wrócił do drzwi.
– Przygarnąłeś go ze schroniska? – spytał.
– Przyszedł do mnie – odpowiedział chłopak. Sprawa psa zaczęła sprawiać wrażenie jeszcze dziwniejszej, ale wiedział, że nie dowie się niczego więcej na jej temat; Teodor obrzucił go krótkim, pogardliwym spojrzeniem. –Zamierzasz mnie teraz przepraszać za dawanie na boku?
Przez chwilę milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Nie traktuj tego w ten sposób – odpowiedział w końcu. – Znam Toma dłużej od ciebie. Rozstaliśmy się przez przypadek, zanim poznałem ciebie. Nie mogłem przewidzieć, że spotkam go jeszcze raz. – Ostrożnie dobierał słowa. Choć wcześniej wielokrotnie przeprowadzał tę rozmowę w głowie, nagle pożałował, że w ogóle się jej podjął. Zdał sobie sprawę z tego, że posunął się za daleko w swojej szczerości.
Teodor parsknął, opierając się o drzwi.
– Spójrz na siebie i przestań szukać usprawiedliwień.
W pierwszej chwili nawet nie zrozumiał późniejszego przekleństwa chłopaka, w drugiej miał wrażenie, że ponownie znalazł się w ośrodku Św. Brutusa. Poczuł uderzenie gorąca na policzkach. Zacisnął usta, próbując nie wybuchnąć gniewem.
– Dobrze, że to już koniec, dziwadle. Ale może nie powinienem tak mówić. Dam sobie rękę uciąć, że wciąż wszędzie nosisz ze sobą ten swój nóż. Może nawet sam odpowiadasz za włamania do mojego domu i otrucie…
Przestał słuchać Teodora. Odwrócił się, ruszając szybkim krokiem w stronę bramy. Usłyszał jeszcze głośno zamykające się za nim drzwi i echo ujadania czarnego psa.
Bez celu skręcał w kolejne, opustoszałe ulice, zwlekając z powrotem do domu starszej pani. Przez chwilę wahał się, czy nie zadzwonić do Toma, ale koniec końców odpuścił. Nie mógłby powiedzieć mężczyźnie, że poszedł do Teodora, chcąc go przeprosić. A nawet jeśli nie wspomniałby o tym słowem, zdradziłby go nastrój.
Ponownie miał wrażenie, że w jego sercu mnożą się małe czarne robaki. Przeżerają je od środka i przedostając się na zewnątrz, z cichym szelestem lśniących w mroku pancerzyków spadają w otchłań. Wiedział, że Teodor najpewniej próbował się na nim zemścić, jednak i tak nie potrafił zapomnieć o jego słowach. Coś mówiło mu, że nie wszystko, co powiedział chłopak, było kłamstwem.
Choć minął ponad tydzień, wciąż nie chciało opuścić go wspomnienie tamtego zajścia. Nieustannie błądził myślami, próbując odkryć prawdziwe znaczenie słów Teodora. Zaczął mieć na ich punkcie niemal obsesję. Ilekroć próbował odwrócić od nich bieg swoich myśli, po chwili w jego głowie i tak pobrzmiewało zaprogramowane echo głosu chłopaka. Dopiero dzięki upominkowi od Toma zaczął o nim zapominać; nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo brakowało mu pisania.
Ostrożnie rozdarł matowy papier i przesunął palcami po swoich imionach i nazwisku, wygrawerowanych u dołu skórzanej okładki złotą czcionką. Gdyby nie one, czarny, gruby notes w niczym nie różniłby się od tego, w którym Tom pisał swoją powieść.
– To jeszcze nie prezent na Gwiazdkę – uprzedził go Tom, opierając się o blat z kubkiem w dłoni. – Może dzięki niemu w końcu coś napiszesz.
Uśmiechnął się do niego.
– Skąd wiesz, że mam na drugie imię James? Mówiłem ci?
– Dowiedziałem się od twojej ciotki. Powiedziała mi nieco o twoich rodzicach.
– Ach, tak – odpowiedział. Ilekroć Tom wspominał mu o wizycie w domu jego groteskowego wujostwa, czuł cień zakłopotania i wstydu. Spróbował podpisać się piórem na jasnej serwetce. – Dziękuję, Tom. Na pewno coś w nim napiszę – podziękował w końcu.
Nie mógł odwrócić spojrzenia od plam atramentu przypominających czarne rozkwitające kwiaty. Patrząc na nie, ponownie doświadczał tamtego niezwykłego uczucia, które towarzyszyło mu czytaniu Wielkich nadziei po raz pierwszy. Wejrzał w swoją przyszłość.
Przez następnych kilka dni nie potrafił oderwać się od notesu. Wstawał jeszcze wcześniej niż dotąd, doprowadzał się do porządku, przyrządzał śniadanie dla siebie i starszej pani, po nim wracał do swojego pokoju i pisał na biurku aż do południa; później, zależnie od dnia, sprzątał, szedł do pobliskiego sklepu spożywczego, gotował obiad, jadł go już w roztargnieniu i za chwilę wracał do pisania, całkowicie zapominając o czytaniu.
Nie rozstawał się z notesem, nawet jeśli Tom zapraszał go do siebie, a wiedział, że nie zostanie u niego na noc. Miał wrażenie, że gdzieś w jego wnętrzu powstała nagle rwąca rzeka i jedyne, co może teraz zrobić, to poddać się jej gwałtownemu strumieniowi – inaczej jej niszczycielska siła zamieni go w proch.
Po trzech dniach zaczął pisać nowe, w zamierzeniu krótkie opowiadanie. Opowiadało o samobójstwie matki Teodora i tajemnicach wiążących się ze starym, mrocznym drzewie rosnącym w ich ogrodzie; najwidoczniej jego twórczość wciąż pozostawała przede wszystkim biograficzna. Nawet nie odczuwał wyrzutów sumienia, manipulując własnymi wyobrażeniami, domysłami i prawdą. Obiecał sobie jednak, że zniszczy opowiadanie tuż po tym, jak uzna je za skończone. Zawierało zbyt wiele tajemnic, o których w zaufaniu opowiedział mu Teodor, aby mógł pokazać je Tomowi.
– Pisanie wydaje się nie sprawiać ci większego trudu – odezwał się Tom pewnego wieczoru, brzmiąc na zamyślonego. – Napisałeś więcej przez ostatni tydzień, niż ja przez ubiegłe pół roku.
Choć siedzieli razem w pełnej wannie, spróbował spojrzeć na twarz Toma. Odniósł wrażenie, że mężczyzna zazdrości mu jego ostatniej lekkości w pisaniu. Dotąd sądził, że ten nie zazdrości mu niczego.
Poczuł rozbawienie. Nawet nie sprawdzał tego, co ostatnio napisał, jednak nie miał wątpliwości, że to prawie nie nadaje się do niczego; nie wspominając o tym, że nie stanowi jakiejkolwiek konkurencji dla monumentalnych powieści Toma.
– Piszę teraz coś naprawdę, naprawdę okropnego – powiedział szczerze, śmiejąc się. – Nawet nie zwracam uwagi, jak to robię. Mówię sobie: „tu napiszę coś takiego, a tam coś takiego". Czasem nie stawiam nawet przecinków. Nie wiem, ile stron już tak zapisałem. Może sześćdziesiąt. Jestem pewien, że jeśli przejrzałbyś mój notes, nie przespałbyś się ze mną przez miesiąc.
– Twoja skromność jest taka urocza. – Poczuł, że Tom uśmiecha się kącikiem ust. – O czym piszesz w tej chwili?
– To tajemnica. Dla naszego dobra.
Mężczyzna przyciągnął go do siebie, obejmując przedramieniem jego klatkę piersiową, po czym polizał w gorącą skórę szyi.
– O to nie musisz się martwić. Nic nie jest już w stanie mnie do ciebie zniechęcić – odpowiedział Tom nad jego uchem. – W końcu uczę cię matematyki – dodał nieco złośliwie.
– Lepiej opowiedz mi o swojej powieści. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem mi o niej wspominałeś. Choć i tak dam sobie rękę uciąć, że tylko mruknąłeś coś zdawkowo albo wymijająco w odpowiedzi na moje pytanie.
Tom oparł głowę o wannę i westchnął, kładąc dłoń na jego brzuchu.
– Od pewnego czasu piszę trzecią wersję, choć i tą najprawdopodobniej cisnę do kosza, jak poprzednimi. To wciąż nie to. Moje notatki są bezużyteczne. Moja wizja zasługuje na znacznie więcej.
Sięgnął do kranu i odkręcił gorącą wodę. Przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos strumienia, zwlekając z odpowiedzią.
Wiedział, że zarzucanie Tomowi pedantyzmu i zbytniej surowości niczego nie zmieni. Już podczas ich pierwszych wspólnych lekcji matematyki stwierdził, że skończone i wydane powieści Toma zakrawają o pewien cud, a już z całą pewnością stanowią dowód silnej osobowości. Domyślał się, że w zawodzie pisarza niezbędna jest pewna skrupulatność, jednak ta Toma zazwyczaj przybierała formę obsesji; mężczyzna próbował dokonać niemożliwego: wprowadzić harmonię, piękno i perfekcję w okrucieństwo, a przede wszystkim, w rzeczywistość.
– Musisz pokazać mi w końcu tę powieść. Na pewno nie jest tak zła, jak uważasz. Jesteś wspaniałym pisarzem, Tom – przyznał, nie patrząc na mężczyznę. – Może przynajmniej powiesz mi, o czym jest?
Tom ponownie go do siebie przyciągnął.
– O pisarzu.
Przesunął się na jego klatce piersiowej, patrząc na niego z ukosa.
– Pokażę ci ją któregoś dnia – dodał mężczyzna. – Będziesz jej pierwszym czytelnikiem.
Później, kiedy wciągał na siebie dresowe spodnie, dostrzegł, że Tom utkwił wzrok w ścianie nad lampą. Tam, gdzie widniała połowa jego cienia.
Jeszcze do niedawna Tom od czasu do czasu poruszał jej temat, aż w końcu całkowicie przestał. Wiedział jednak, że pisarz nieustannie myśli o jego chorym cieniu. Kilkukrotnie przyłapał go nawet na obserwowaniu tej dziwnej anomalii podczas seksu; Tom potrafił ustawiać go nagiego na czworakach w taki sposób, aby jak najlepiej wyeksponować na ścianie jego cień. Wydało mu się to tak groteskowe, że nie wspomniał o tym na głos choć słowem. (Co nie zmieniało tego, że posłusznie spełniał i tę fantazję Toma; dopóki miał ochotę na seks, a w jego trakcie odczuwał tak silne zaspokojenie, mężczyzna mógł robić z jego ciałem wszystko, na co miał akurat ochotę).
– Mam dziwne uczucie – odezwał się Tom.
– Tam na dole? – odpowiedział z małym uśmiechem, przechylając głowę.
Tom spojrzał na niego jak na głupiutkie zwierzątko, opierając głowę na dłoni.
– Nie to miałem na myśli.
– A więc o jakie uczucie chodzi?
– Przypomniałem sobie pewien sen. Sen z tobą – uściślił Tom. Odmruknął „Hm?", sięgając po koszulkę. Ostatnio Tom nie przestawał opowiadać mu o swoich snach, przez co utwierdził się w przekonaniu, że nie ma nic nudniejszego niż sny innych ludzi. – Ale jestem pewien, że przyśnił mi się jeszcze w sierocińcu, dwadzieścia lat temu.
– To jeszcze dziwniejsze niż mój poprzedni sen o tobie. Ten o pajęczej nici, wspominałem ci już o nim. Przyśnił mi się na dzień przed naszym pierwszym spotkaniem.
Poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się dziwne drżące uczucie. W jednej chwili przypomniał sobie piękną zjawę znacznie młodszego Toma, która przechodziła się nocą po jego sypialni, sięgając po własne powieści z przyszłości.
Może czas przypominał wprawione w ruch koło.
Tom został laureatem nagrody Whitbread za Książkę Roku. Mówiło się, że powieść o Voldemorcie pokonała ponad osiemdziesiąt innych w czterech kategoriach. W przeciągu tygodnia ponownie zaczęła wywoływać gorące dyskusje i kontrowersje – niemal jak w dniu pojawienia się w brytyjskich księgarniach jako wydawnicza nowość.
Pewnego dnia Tom miał pojechać do stacji radiowej FM i udzielić wywiadu w wieczornym paśmie programu. Słuchał go, siedząc w ciemnej kuchni cichego jak śmierć domu. W wilgotnym po deszczu ogrodzie świszczał wiatr.
Nie uronił ani jednego słowa spokojnego głosu mężczyzny mówiącego o swoim imienniku, Tomie Gauncie. Skupił się na nim tak bardzo, że w pewnej chwili poczuł, jak zapada się pod jego wpływem. Pod nim zaczęła rozciągać się czarna, głęboka jak ocean przestrzeń, a on lada moment stąpał już po jej dnie.
Tom sprawiał wrażenie czarującego, uprzejmego i budzącego zaufanie, nikt nie mógłby posądzić go o bycie niebezpiecznym psychopatą. A jednak niemal mógł pochwycić płynące od niego negatywne fluidy. Była to energia tak zła, że aż stawała się wyraźna. Wydobywając się z radia, wiła się w powietrzu niesamowitymi wstęgami rzadkiego ciemnoczerwonego dymu. Patrząc na nie, poczuł odrazę – i nawet nie chodziło o Toma.
Dobrze znał tego mężczyznę, a przynajmniej znacznie lepiej niż inni. Jego odrazę budziła ufna, oczarowana spikerka, która próbowała flirtować z pisarzem, i jej krótkowzroczność. Ale przede wszystkim budził ją on sam. Wiedział, na co stać Toma, podejrzewał go o jeszcze więcej, a i tak wciąż tkwił w jego domu, spędzi w nim kolejną noc i poranek. Jak w takim razie mógł obwiniać tę kobietę?
Wywiad przypominał nagłe zanurzenie się w lodowatej wodzie. Po wysłuchaniu go do samego końca poczuł się zmęczony, jak po przebiegnięciu długiego dystansu. Wydawało mu się, że wokół jego głowy zaciska się metalowa obręcz. Wyłączył radio, wypił szklankę zimnego pomarańczowego soku i położył się na kanapie w salonie. Zanim się obejrzał, zasnął w ciemnym salonie, wsłuchując się w szelest niespokojnego wiatru w ogrodzie.
Tom przerwał jego drzemkę, zapalając w salonie światło po powrocie do domu. Schował twarz w przedramieniu. Nie wiedział, jak długo spał, jednak jego oczy zdążyły przyzwyczaić się już do ciemności.
– Coś się stało? – spytał Tom, pochylając się nad nim.
– Nie, po prostu źle się poczułem.
Kiedy ponownie spróbował otworzyć oczy, zaczęło zbierać mu się na mdłości. Tom obejrzał jego twarz, po czym dotknął jego czoła zimną dłonią. Odsunął ją delikatnie i sam przyjrzał się uważniej mężczyźnie; nie unosił się wokół niego tamten mroczny, ciemnoczerwony dym. Poczuł ulgę i cień zagubienia. A może wcześniej, nad radiem w kuchni też nie widział go tak naprawdę, a jako omam?
– Słuchałem cię do samego końca. Dobrze wypadłeś – powiedział, zmuszając się do małego uśmiechu.
Kilka dni później spotkał Teodora we wczesne, zimne popołudnie.
Chłopak czekał na niego przed zmurszałymi schodami miejskiej biblioteki, trzymając kubek z kawą. W pierwszej chwili go nie rozpoznał. Prawdopodobnie przeszedłby obok niego obojętnie, zatopiony w myślach, gdyby tylko Teodor nie zawołał go po imieniu.
– Cześć – rzucił krótko, mijając go.
Przyśpieszył kroku. Poczuł cień niepokoju na myśl o tym, że Teodor śledził go w drodze do biblioteki, a wcześniej gdzieś na niego wyczekiwał. Takie zachowanie pasowało do zdeterminowanego, zaborczego Toma.
– Zaczekaj, Harry… – powiedział Teodor.
Choć nie zapomniał o jego ostatnich słowach, przestał się na niego gniewać, zrzucając je na karb zdenerwowania. Przez chwilę w jego głowie świtała nawet niedorzeczna myśl, aby porozmawiać z Teodorem, tak jak rozmawiali ze sobą jeszcze miesiąc wcześniej; brakowało mu jego towarzystwa i przyjaźni. Zaraz jednak przypomniał sobie o tym, jak Tom nękał chłopaka tygodniami, skłócał ich ze sobą i otruł Norę; jak on sam dyskretnie, może nawet udając współczucie, egzaminował Teodora z jego podejrzeń względem prawdziwej tożsamości włamywacza.
– Nie chodź za mną więcej – odpowiedział.
– Gniewasz się na mnie?
– Mam Toma.
– To akurat wiem – sarknął Teodor.
Uważniej mu się przyjrzał. Chłopak sprawiał dziwne, odmienione wrażenie, jednak nie potrafił powiedzieć, o co dokładnie może chodzić. Poczuł w nim coś nieszczerego i niechętnego.
Zacisnął usta, bez słowa ruszając w kierunku domu starszej pani.
– Nie możesz zamienić ze mną kilka pieprzonych słów mimo to? – Teodor zaczął za nim iść. Wydawał się nakręcać coraz bardziej. – Zrobiłeś się taki zarozumiały, bo pieprzy cię w dupę znany pisarz, Tom Riddle? Swoją drogą, jego powieści są gówniane i chore. Ale dla ciebie to i tak pewnie nie ma żadnego znaczenia.
– Zamknij się – powiedział w końcu, odwracając się.
Póki co nie minęła ich ani jedna osoba, jednak lada moment mieli skręcić w ruchliwszą ulicę, a Teodor nie przestawał mówić podniesionym, wyraźnym głosem.
Poczuł, jak robi mu się gorąco. Jego wyobraźnia w jednej chwili podsunęła mu scenariusze, w których chłopak opowiada na prawo i lewo o nim i o Tomie; może nawet na jaw wychodzi podejrzenie, że sypiał z mężczyzną, mając jeszcze piętnaście lat, ukrywał się w jego domu przed pracownikami ośrodka i szukającą go policją.
– Po prostu się zamknij – dodał. – Nic o mnie nie wiesz. Ani o mnie, ani o Tomie.
Teodor zamilkł, patrząc na jego twarz z grymasem zniechęcenia. Po tym upił łyk z kubka, lekko nim zamieszał, rozejrzał się za koszem na śmieci i skierował się do niego. Odniósł jeszcze silniejsze wrażenie, że w chłopaku tkwiło coś dziwnego i niepokojącego. Poczuł się przy nim nieswojo.
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ponownie ruszył przed siebie szybkim krokiem, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki. Rozejrzał się na boki i przeciął ulicę na czerwonym świetle. Oddychał przez usta, tworząc w powietrzu białe obłoczki.
Nie słyszał już za sobą kroków Teodora.
Dwa dni później starsza pani zawołała go na dół tuż po tym, jak w domu rozległ się sygnał telefonu. Ostrożnie zamknął w klatce Hedwigę, z którą właśnie się bawił, po czym zszedł po schodach.
Pomyślał, że najpewniej dzwoni do niego Tom. Poczuł nawet cień zdenerwowania na myśl, że starsza pani przyłapała mężczyznę na gorącym uczynku. Mimo tego nie miał zamiaru robić mu wyrzutów. Od samego rana nieprzerwanie lało jak z cebra. Przez ciemne niebo za oknem dom zaczął sprawiać wrażenie jeszcze zimniejszego i mroczniejszego. Snuł się po nim bez celu, nudząc się jak mops, odkąd ugotował obiad, zjadł go ze starszą panią i uprzątnął naczynia.
– Do ciebie, Harry – powiedziała starsza pani i podała mu słuchawkę.
Widząc cień niechęci, z jakim to zrobiła, pomyślał, że w rzeczywistości zadzwonił do niego Tom. Nie miał jednak tego dziwnego przeczucia co zawsze, biorąc od niej słuchawkę.
Spojrzał na wyświetlacz. Czarne elektroniczne litery układały się w imię Teodora. Miał ochotę nacisnąć czerwony przycisk, natychmiast odrzucając połączenie. Ponownie poczuł cień niepokoju; czego chciał od niego ten chłopak? Zanim nie zamknął się w swoim pokoju, nie powiedział ani słowa. Jednak nie musiał zerkać na telefon, aby wiedzieć, że po drugiej stronie słuchawki w napiętym milczeniu wciąż tkwi Teodor.
– Powiedziałem ci…
– Przepraszam – przerwał mu chłopak. – Ostatnio posunąłem się za daleko, przepraszam.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez chwilę milczał, słuchając echa deszczu dochodzącego z słuchawki, deszczu gwałtownie padającego w ogrodzie starszej pani. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że go nienawidzi.
– Zapomnij o tym – powiedział w końcu.
Po tych słowach to Teodor milczał przez kilkanaście sekund, po czym spytał:
– Co u ciebie słychać?
Usiadł przy biurku, obrzucając powolnym spojrzeniem wszystko, co się na nim znajdowało: klatkę z niespokojnym szczurem, jego nowe szkolne podręczniki, osiemnastowieczną powieść, zeszyt, stos czystych białych kartek, kilkanaście srebrnych spinaczy, notes i pióro. Nagle uświadomił sobie dziwaczność rozmowy z Teodorem, który najprawdopodobniej, tak jak on, siedział teraz przy biurku, może obserwował deszcz za oknem.
– W porządku – odpowiedział. – Posłuchaj, nie mam teraz czasu…
– Zaczekaj, muszę z tobą o czymś porozmawiać.
– O czym? – spytał.
– To Riddle musi stać za włamaniami. Myślałem o nich. Mówiłeś mi, że rozstałeś się z nim – chłopak prawie splunął tymi słowami – tuż przed tym, jak mnie poznałeś, że znasz go znacznie dłużej ode mnie. Jestem pewien, że włamania zbiegają się z waszym drugim spotkaniem. Ukradziono twoje zdjęcie. To nie przypadek.
Poczuł, jak zasycha mu w ustach. W jednej chwili zrobiło mu się niedobrze, jak po bardzo silnym uderzeniu prosto we wnętrzności. Uświadomił sobie, że jeszcze moment, a zdradzi się milczeniem; w innym przypadku, nie wiedząc nic o włamaniach Toma i jego mrocznej stronie, przerwałby Teodorowi w pół słowa.
– Nie będę dłużej tego słuchał – powiedział. – Pieprzysz, tak jak ostatnio. Włamania do twojego domu nawet nie zbiegają się z moim drugim spotkaniem z Tomem. Poza tym – dodał ozięble – Tom od samego początku wiedział, że nie musi być o ciebie zazdrosny. Powiedziałem mu to. Nie miał żadnego powodu, aby się na tobie mścić.
Rozłączył się, nie pozwalając chłopakowi odpowiedzieć.
Przez następnych kilka dni nieustannie roztrząsał rozmowę z Teodorem, słowo po słowie. Powoli uświadamiał sobie skalę prawdziwych konsekwencji zdemaskowania tożsamości włamywacza. Nawet nie wiedział, czy chłopak ostatecznie próbował ostrzec go przed Tomem jako psychopatą, czy zaszantażować niezbitymi dowodami przeciwko niemu; zresztą nie potrafił przestał myśleć o samej możliwości, że Tom popełnił więcej błędów, włamując się do domu Nottów.
Kilkukrotnie, obserwując w kuchni niczego nieświadomego, gotującego mężczyznę, miał już na końcu języka odkrycie Teodora, lecz za każdym razem rezygnował w ostatniej chwili. Wiedział, jak najpewniej postąpiłby Tom. Nie istniał żaden sposób, dzięki któremu Teodor zapomniałby o włamaniach, Norze i prawdziwej tożsamości włamywacza.
Sam dobrze zdawał sobie z tego sprawę, jednak i tak czekając na rozwój wydarzeń, wciąż zwlekał z powiedzeniem o wszystkim Tomowi. Istniała jeszcze szansa, że Teodor nie zgłosi włamań ze względu na brak dowodów, a nawet jeśli to zrobi, te okażą się nieważne.
Mimo tego każdego dnia tuż przed snem, leżąc z otwartymi oczami w ciemnym, cichym jak grób pokoju, rozważał rozwiązanie Toma. Nie przerażała go sama wizja morderstwa popełnionego przez pisarza, a on sam. Szacował możliwą karę Toma i życie Teodora chłodno, prawie bez emocji.
Tego dnia Tom obudził się w złym nastroju. Powinien opuścić dom tuż po śniadaniu; w jego trakcie mężczyzna posłał mu jedno z tych lekceważących, znużonych spojrzeń, które zdążył już znienawidzić. Próbował rozwikłać powód jego narastającego gniewu, jednak na myśl nie przychodziła mu jakakolwiek możliwość, przez ostatni wieczór i nad ranem nie wydarzyło się nic szczególnego.
Choć Tom przez większość dnia pisał w swoim gabinecie, nie zwracając na niego większej uwagi, on sam wciąż zwlekał z powrotem do domu starszej pani. Ilekroć zerkał przez okno na niską kopułę pochmurnego nieba i suche gałęzie chwiejące się na zimnym wietrze, po chwili wracał na kanapę i sięgał do stołu po dopiero co porzuconą powieść.
Podczas kolacji sądził już, że Tomowi powrócił jego zwyczajowy, na wpół melancholijny, na wpół kontemplacyjny nastrój. Poruszając się po kuchni, czuł, że mężczyzna przewierca go spojrzeniem, jak gdyby przykładał do jego skóry rozżarzony pręt. Pochwycił je raz, po czym zaraz odwrócił wzrok; pociemniały, lubieżny błysk w oczach Toma wciąż potrafił go czasem onieśmielić.
– Zostaniesz na noc? – spytał go obojętnie mężczyzna.
– Zostanę. Starsza pani już najpewniej śpi, nie będę jej budził – odparł.
Biorąc kęs kanapki, pomyślał, że musi przypominać kota-przybłędę. Poczuł nawet skruchę przez własną nielojalność w stosunku do starszej pani, jednak ta nie trwała długo.
Po ostatniej rozmowie z Teodorem wolał mieć oko na mężczyznę. Nie wiedział, czego dokładnie się spodziewał (nagłego wtargnięcia do domu uzbrojonego kordonu policji? dwójki ponurych, czujnych detektywów ze Scotland Yardu?), ale uspokajało go owo nieprawdziwe poczucie panowania nad sytuacją.
Tuż po tym, jak skończył brać prysznic, Tom wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Patrząc, jak podchodzi do niego bez słowa, na krótką chwilę przestał wycierać ręcznikiem mokre ciało. Ogarnęło go niezrozumienie. Gęsto unosząca się w powietrzu para wodna zaczęła otumaniać go jak oleista wódka. Nie powiedział mężczyźnie, aby otworzył drzwi. Wiedział, że te i tak pozostaną zamknięte.
Tom zabrał od niego ręcznik, odrzucił go na posadzkę i przesunął palcami po jego ramieniu. Poczuł, jak jego wykręcaną do tyłu rękę rozszczepia ból. Sapnął. Kiedy mimowolnie spróbował się uwolnić, Tom wykręcił ją jeszcze mocniej. Zanim się obejrzał, znalazł się na kolanach, słysząc za sobą odgłos rozpinanego rozporka.
Zapragnął oprzeć się Tomowi, gwałtownie go od siebie odepchnąć. Jednak koniec końców nie odezwał się nawet słowem. Czekał w bezruchu na czworakach, wciąż ociekając wodą. Wiedział, że jego ucieczka została już przesądzona. Mężczyzna najpewniej zamknął na klucz również drzwi w sypialni.
Czuł bijący od niego irracjonalny gniew. Coś mu podpowiadało, że jeśli będzie nieposłuszny, Tom upodli go jeszcze bardziej; że Tom znajduje się w nastroju na zadawanie bólu, ma chęć na zdominowanie czegoś znacznie od siebie słabszego.
Posłusznie poruszył biodrami. Pierwsza fala bólu zamroczyła go jak silne uderzenie w twarz, jednak już po chwili poczuł, jak po jego ciele rozlewa się deliryczna, rozkoszna gorączka, a do penisa gwałtownie uderza krew; zaczął przejmować chore podniecenie pieprzącego go jak pies Toma.
Miał wrażenie, że nagle staje się kimś zupełnie innym, obcym, że coś go opętuje i odbiera mu wolną wolę. Poruszał biodrami, śliniąc się, stękając i jęcząc. Mówił coś, ale nawet nie wiedział co, jakby przemawiał za niego wprawiony brzuchomówca.
Podskórnie czuł, że usta Toma wyginają się w uśmiechu.
Nie zastanawiał się długo nad innym przebiegiem zdarzeń. Co jeśli zacząłby opierać się znacznie silniejszemu, rozgniewanemu Tomowi w tamtej zamkniętej łazience? To nie miało żadnego znaczenia.
Zresztą już na początku podobnych rozważań czuł cień upokorzenia sam przed sobą. Owe niebezpieczeństwo, prawdziwe lub też nie, wzbudzało w nim chorobliwe rozgorączkowanie i podniecenie, nawet jeśli jeszcze w marcu odrażało go. Próbując zachować resztki szacunku do samego siebie, skupiał się na przekonaniu, że Tom znał każde z jego pragnień, jak własne najmroczniejsze myśli.
Następnego dnia po złym nastroju Toma nie było już ani śladu; najwidoczniej nie chodziło mu jednak o Teodora. Zjedli razem śniadanie i spędzili ponad godzinę w gabinecie. Po ich prywatnych korepetycjach poszli ze sobą do łóżka.
Oparł głowę na ramieniu pisarza. Patrząc na skrawek zamglonego zimowego nieba za oknem, ogarnęła go niechęć do ponurego domu starszej pani. Wiedział, że mimo to będzie musiał wkrótce do niego wrócić; wyglądało na to, że Teodor nie złożył zeznań na policji, a Tomowi nic nie groziło.
– Za godzinę będziesz musiał mnie odwieźć – odezwał się.
– Zrobię to dopiero po obiedzie – odpowiedział Tom, obejmując go ramieniem.
Spojrzał z urazą na mężczyznę. Zaraz po tym z trudem nie odwrócił wzroku od jego ciemnobrązowych przenikliwych oczu. Miał wrażenie, że Tom bierze w posiadanie jego duszę.
– A może nie zrobię tego wcale, nawet po obiedzie. Zostawię cię sobie, przywiązując za nadgarstki do tego łóżka. – Tom przesunął kciukiem wolnej ręki po jego policzku i uśmiechnął się. – Odwiążę cię dopiero na święta. Nikt nie usłyszy, jak wijesz się bezsilnie i przeklinasz w mojej zamkniętej sypialni.
Choć odsunął jego palce od swojego policzka, mimowolnie odwzajemnił uśmiech.
– Obawiam się, że więzienie kogoś w sypialni jest karalne – odparł.
– Możliwe.
– Muszę być okropnie głośny, nawet jeśli akurat nie przeklinam, przetrzymywany gdzieś wbrew woli. Ktoś mógłby jednak usłyszeć moje przekleństwa. – Skubnął zębami dolną wargę Toma, przesuwając palcem po jego żuchwie. – Sądziłem, że jesteś rozsądniejszy. Nie ma powodu, abyś tak ryzykował. Obiecałem ci, że spędzę z tobą święta. Piękne, wzruszająco wręcz tradycyjne święta w wilgotnej pościeli hotelowego łóżka.
Tom objął jedną dłonią jego kark, a drugą przesunął po jego nagich plecach.
– Będzie ci ze mną dobrze.
– Już jest.
Przez chwilę sunął wzrokiem po twarzy Toma. Patrząc na jej diaboliczne, chłodne piękno, poczuł bezradność i cień starego gniewu; w każdej chwili wszystko mogło się popsuć przez tego mężczyznę, beznadziejnie popsuć, choć dopiero co zaczęło się układać.
Dotąd ani razu nie pomyślał, że Tom jest człowiekiem słabego charakteru. Ale jak inaczej mógłby wytłumaczyć tamte włamania do domu Teodora? Tom okazał się zawistny, mściwy, okrutny, zachłanny i krótkowzroczny; a wszystko to, kiedy on sam nie spał całymi nocami, myśląc o mężczyźnie, rozdarty pomiędzy szczęściem a rozpaczą przypominającą głęboką mroczną studnię.
Złożył na ustach Toma mokry, bolesny pocałunek.
– Pamiętam, jak kiedyś planowałem wygrać cię w bilard, jeszcze zanim Bella przyłapała mnie w twoim łóżku. Mieliśmy umowę, że przegrany spełni każde życzenie wygranego – przypomniał mu wciąż z uśmiechem, próbując zamaskować swoje zakłopotanie.
Tom sprawiał wrażenie szczerze rozbawionego.
– Coś takiego, szesnastolatek planujący po cichu wygrać mnie w bilard. To niemal pochlebiające.
– Jestem pewien, że nie jedna osoba planowała i próbowała to zrobić.
– Poza tobą, ani jedna – zaśmiał się mężczyzna.
– W takim razie powinieneś bardziej docenić moją pomysłowość.
Jeszcze raz pocałował go w usta, po czym zsunął coraz bardziej natarczywymi pocałunkami na jego bladą szyję. Przypiął się do niej jak mucha liżąca coś słodkiego. Poczuł, że ponownie budzi się drzemiące w nim pożądanie. Tom jedynie go obejmował, nie przestając uśmiechać się z tajemniczym rozbawieniem; owa niecodzienna bierność pobudzała go jak dawno niewidziana kochanka.
Przez chwilę ocierali się o siebie, wymieniając mokre pocałunki. W końcu, czując na podbrzuszu twardego penisa Toma, odrzucił kołdrę, miąc ją w nogach łóżka. Sięgając do szafki po lubrykant, poczuł senne odrealnienie; ich gra wstępna przebiegała tak naturalnie, w milczącym porozumieniu – zupełnie jak w jego erotycznych snach, w których Tom zakleszczał go swoimi udami i zostawiał ciemnoczerwone półksiężyce na jego plecach.
Tom oparł się na łokciach i obserwował jego poczynania, zgiąwszy w kolanie jedną, a potem drugą nogę. Gdy wsunął w mężczyznę pierwszy nawilżony palec, czując wokół niego gorący, ciasny pierścień mięśni, niemal ogarnęło go wzruszenie. Widząc Toma w tej pozycji, przypomniała mu się jego znacznie młodsza zjawa z przeszłości. Poczuł, jak trzęsie nim z gwałtownego, ledwie tłumionego podniecenia.
Pośpiesznie nałożył lubrykant na penisa, po czym znalazł się między nogami Toma.
– Nie wkładałeś go w nic brudnego, co?
– Nie, nie, zawsze byłem ostrożny – odpowiedział. Mężczyzna przez kilka sekund uważnie sondował jego zarumienioną twarz; najwidoczniej jego gorące, na wpół świadome zaprzeczenie wzbudzało uzasadnione wątpliwości. – Nie jestem ostrożny tylko z tobą – dodał niemal żałosnym tonem.
– Niech ci będzie – westchnął w końcu Tom, obejmując go udami. – Chodź do mnie.
Po wszystkim na dobre zapomniał już o powrocie do domu starszej pani. Miał wrażenie, że w życiu nie spotka go już nic lepszego, oto – leżąc nago tuż obok spoconego Toma – osiągnął pełnię rajskiego szczęścia i samozadowolenia. Przycisnął policzek do ramienia pisarza, kładąc dłoń na jego rozgrzanym brzuchu. Zanim się obejrzał, usnął ciężkim snem.
Nie pamiętał, o czym śnił, jednak obudziło go uczucie dławiącego niepokoju, jak po koszmarach o ulepionym z czarnego, brzęczącego robactwa stworze, który za każdym razem próbował doczłapać najpierw do mrocznej studni w ogrodzie starszej pani, a później do niego.
Spojrzał na puste miejsce obok siebie, po czym ścisnął palcami krawędź zimnej już poduszki Toma. Przez chwilę nasłuchiwał nieruchomej ciszy panującej w domu. Musiał przespać całe popołudnie. Skrawek szarego nieba za oknem zabarwiał się granatową łuną, a meble sypialni powoli skrywały się w cieniach, jak osłaniane kolejnymi warstwami ciemnej tkaniny.
W końcu usłyszał w kuchni jakiś ruch. Cichy odgłos kroków, otwieranej i zamykanej lodówki, działającego okapu. Choć dźwięki z trudem wypływały na powierzchnię świszczącego za oknem wiatru, poczuł ulgę. Zupełnie jak gdyby w jednej chwili rozluźniły się wszystkie z jego naprężonych do granic możliwości mięśni.
Co to za dziwne uczucie?, pomyślał, zmieszany swoją emocjonalną reakcją. Czego dokładnie się spodziewał? Że Tom ukradkiem i na zawsze opuścił własny dom, pozostawił go w nim? Przycisnął mocniej głowę do miękkiej poduszki, zamykając oczy; jeszcze minuta lub dwie, a jego słabość pochłonęłaby go niczym chiński smok. Wyobraził sobie oślepiający go w ostatniej chwili szmaragd łusek, ścianę zamykających się za nim, ostrych niczym strome szczyty kłów i piekielny żar.
Kiedy dwa dni później, w mgliste, deszczowe popołudnie mężczyzna odwiózł go do domu starszej pani, ociągał się z opuszczeniem samochodu przez ponad dwadzieścia minut. Rzucił ostatnie niechętnie spojrzenie budynkowi, dziwnie niepokojącemu w gęstej, białawej mżawce. Pomyślał, że ten wygląda żałośnie, jak opuszczony, zapomniany pustostan.
– Idę – powiedział w końcu. – Zadzwonię do ciebie jutro.
Tom przechylił się i pocałował go w usta.
– Nie zapomnij odrobić swoich zadań.
– Nie zapomnę – uśmiechnął się.
Powstrzymując się przed kolejnym pocałunkiem, otworzył drzwiczki samochodu, po czym wysiadł bez słowa. Nie wiedział nawet, odkąd zawiązując milczące porozumienie, przestali się ze sobą żegnać czymś innym niż pocałunkiem. W kilkudziesięciu krokach, skręcając obok murowanego ogrodzenia, znalazł się najpierw przed drzwiami domu starszej pani, a później otwierając drzwi swoimi kluczami, w ciemnym, cichym korytarzu.
– Wróciłem! – zawołał, rozpinając kurtkę.
Zrobił to zanim jeszcze uświadomił sobie brak płaszcza, szala i ulubionego czerwonego parasola starszej pani. Patrząc na wieszak, rozebrał się i przetarł wilgotne szkła okularów.
Kobieta nie powinna opuszczać samotnie domu w taką pogodę. Poczuł ukłucie przenikliwego, wstydu, przypominające rozgrzane do czerwoności węgle. Kiedy tak się zmienił? Wystarczyło, że Tom rozwiązał przed nim swój szlafrok, odsłaniając wilgotne, ciepłe po kąpieli ciało, a zapominał o starszej pani na kolejne dwa dni.
Chcąc zająć czymś myśli, wypił szklankę soku pomarańczowego, po czym zabrał się za porządki w kuchni.
Choć minęła godzina, a na dworze pozapalano już latarnie, starsza pani wciąż nie wracała do domu. Zastanawiał się, dokąd mogła pójść; nie wiedzieć dlaczego, ponownie powróciło do niego uczucie dziwnego, niewytłumaczalnego niepokoju.
A/N: Mam mocno mieszane uczucia co do tego rozdziału, ale skoro pisałam go tak długo i doczekał się dwudziestu stron - oto go wrzucam. Może gusta są rzeczywiście różne.
Jest to przedostatni rozdział. Następny będzie już znacznie krótszym epilogiem, który, mam nadzieję, wyjaśni pozostałe niejasności.
