Hej! Od razu przepraszam, że tak długo zwlekałam z wstawieniem tego "rozdziału" - heh, ale szczerze mówiąc, to jest temat na inne opowiadanie! Także, wracam z trzecim rozdziałem, zapraszam do czytania, no i fajnie by było, gdybyście zostawili coś po sobie.

Miłego czytania!


– Pierwsze koty za płoty. – prychnął Dean, rozmasowując bolące ramię.

Musiał przyznać, że ten wypadek był dosyć... niefortunny, chociażby dlatego, że zaledwie dwa metry nad ziemią, kiedy lądowanie szło mu wręcz wyśmienicie, na jego drodze pojawiła się przypadkowa wrona, niwecząc plany Ride'a. Czarny ptak wyszedł z tego bez szwanku, czego nie mógł o sobie powiedzieć Dean. W lewym skrzydle pojawiło się bardzo nieprzyjemne uczucie, jakby ktoś próbował układać jego pióra w odwrotnym kierunku, niż powinny być.

– Już chyba wiem, dlaczego zwierzaki nie lubią głaskania pod włos. – mruknął, przysiadając na ziemi.

Przeklinając nieszczęsną wronę, zielonooki zabrał się za układanie swoich zmierzwionych piór. Brelok raczej mu nie pomagał, więc postanowił przypiąć go do torby. Z zaskoczeniem odkrył, że nie miał jej już przewieszonej przez ramię, a leżała kilka metrów dalej, z połową jej zawartości na wierzchu. Cudnie, pomyślał Dean. Zebrał się z ledwością z trawy, kilka razy załopotał skrzydłami z nadzieją, że jednak piórka ułożą się same.

– Cholera, w co ja wierzę... – pokręcił głową.

Złożenie skrzydeł nie wchodziło w grę, tak jak ich schowanie. Ale tutaj są pewnie mrówki i zaraz mi wszystko oblezą, pomyślał. Rad, nie rad, przykucnął ze skrzydłami w pół rozłożonymi, zaczął zbierać swój ekwipunek. Schodki zaczęły się w chwili, kiedy torba była pełna, ale musiał gdzieś schować dodatkową bluzę i ciastka, noce były chłodne, a powietrzem się nie żywił.

– Jak ona to wszystko upchnęła!? Boże kochany... - mówił pod nosem, zaczepiając brelok do torby.

Klik. Ktoś za jego plecami odbezpieczył broń. Dean zastygł w bezruchu, zrobiło mu się ciepło w przeciągu ułamka sekundy. Palce zacisnął na bluzie, nie do końca pewien, czy dobrym pomysłem byłoby odwrócenie się i upewnienie, czy przypadkiem nie spełnił się jego koszmar, a za swoimi plecami miał Likwidatora.

– Aniołek, widzę, plasnął ryjem o ziemię. Bolało?

Dean wciąż milczał, decydując się spojrzeć na swojego, być może, oprawcę.

– Więcej was chyba matka nie miała, co? No, dalej, odwracaj się! Kolejny skrzydlaty skurczybyk w tym miesiącu. Czym ty, do cholery jesteś?

Skrzydlaty mężczyzna posłusznie odwrócił się w stronę właściciela bardzo nieprzyjemnego głosu. Oczy Deana zrobiły się jeszcze szersze niż wcześniej, kiedy w dłoniach nieznajomego zobaczył strzelbę, wymierzoną centralnie w jego głowę. Poczuł, jakby coś go trzymało, nie pozwalając ruszyć się z miejsca chociażby na krok. Chciał się ratować, wzbić, uciec, ale wtedy padłby strzał.

Martwy, nie miał żadnych szans na odnalezienie brata i odzyskanie chociażby namiastki dawnego życia.

– N-nie chcę z tobą walczyć. – powiedział Dean, unosząc ręce tak, by napastnik widział, że nie był uzbrojony. – Chcę stąd odlecieć.

– A potem ja mam się zajmować tym bajzlem, który zostawisz za sobą? A nie ma mowy, ty pomiocie piekielny! – odparł mężczyzna.

Dean przełknął ślinę. Nie miał szans w tej nierównej walce. Jedynym rozwiązaniem było poddać się i zdać na łaskę, albo niełaskę oponenta. Zlustrował go od stóp do głów - facet koło czterdziestki, w kraciastej koszuli pod rozpiętą, skórzaną kurtką z zamkami, nogawki jasnych dżinsów wetknięte w czarne, ciężkie buciory. Głowę osłaniała czapka z daszkiem, a brązowe oczy pałały wręcz z nienawiści.

– Jesteś wendigo? Za ładna buźka. I skrzydełka... Co to za mać demoniczna cię miała? – kontynuował. - Shapeshifter, skinwalker? Jakby zobaczyły takiego jednego ze skrzydełkami, to by raczej problemu nie miały!

– Proszę, pozwól mi odejść. – powiedział Dean. – Nie jestem żadnym wendigo, nawet nie wiem, co to jest ten skin... walker.

– A kto by mi kazał cię wolno puszczać? Było się zastanowić przed wypełźnięciem ze swojej nory! – krzyknął nagle nieznajomy, wciąż mierząc z broni.

Dean miał trzy sekundy na podniesienie torby i uchylenie sie przed strzałem, przynajmniej tak podpowiadał mu rozum, zaalarmowany przez zdolność przewidywania. Potem mogło być wiele gorzej. Naprędce poderwał się z miejsca, ciągnąc za sobą swój "dobytek".

Odgłos wystrzału wypłoszył połowę ptaków z tego zagajnika.

Pocisk utkwił w pniu drzewa, pięć centymetrów nad głową Deana. Kulił się na ziemi, przygotowując na dawkę bólu, mogącą być tą ostatnią. Ale nie nadchodził. Usiadł powoli, zasłaniając się czarnokremowymi skrzydłami.

– Christo. – usłyszał, kiedy mężczyzna ze strzelbą podszedł bliżej.

– Co?

– Christo! – powtórzył głośniej mężczyzna, brutalnie odsuwając prawe skrzydło.

Dean syknął z bólu i spojrzał na napastnika, próbując zrozumieć, co miał na myśli. Ze zdziwieniem zauważył, że się odsuwał, wciąż jednak mierzył z broni.

– Nie jesteś demonem. Człowiekiem raczej też nie. – mruknął. – Może jednak naprawdę anioł?

Anioł. Słowo, które w ułamku sekundy przypomniało mu Szkołę i wszystkie te dni eksperymentów, badań, upokorzeń. Powrócił ból, ale w tamtej chwili Dean nie miał czasu na rozdrapywanie ran. Miał nadzieję, że pozostaną mu po nich ledwie widoczne blizny. Nic więcej.

– Nie jestem aniołem. – pokręcił głową Dean, wstając na nogi. Opierał się plecami o drzewo, nogi drżały mu, jakby zrobione były z waty.

– No to czym ty jesteś?

Kolejny strzał. Mężczyzna w kurtce puścił swoją broń i padł bez czucia na trawę, jednak Dean nigdzie nie widział strzelca. Musiał uciekać, chować się.

Prędko! Adrenalina pozwoliła mu przezwyciężyć te chwilowe osłabienie.

Przerzucił torbę przez ramię, w biegu próbując chociaż trochę poprawić jeszcze bardziej zmierzwione pióra. Rozległ się kolejny strzał, kula wbiła się w drzewo za Deanem. Wchodził w coraz większe krzaczory, drzew tylko przybywało.

Obejrzał się za siebie - wciąż czysto. A mimo to, Dean miał przeczucie, że nie był w tym zagajniku sam.

Schował się za drzewem, zdyszany. Serce waliło mu młotem, zlany potem nasłuchiwał kroków. Cisza.

– Już chyba wiem, o co chodziło Fangowi z tymi wrażeniami. – powiedział, próbując uspokoić oddech.


Nie było więcej żadnych strzałów, dlatego Dean postanowił iść dalej. Udało mu się doprowadzić skrzydła do porządku i schować je. Kierował się przeczuciem, nie bez powodu obudziło się w nim wspomnienie związane z tym miejscem. Mijał kolejne drzewa i krzewy z wrażeniem, jakby dosłownie chwilę wcześniej tam był.

Porośniętych mchem i chwastami szczątków obozowiska jednak jeszcze nie widział, co dla Deana było znakiem, że chyba nie błądził w kółko, robiąc bezsensowne okrążenia.

Co tutaj się stało? - zapytał sam siebie, podchodząc bliżej.

Brudne namioty były porozrywane, obrośnięte pnączami. Powietrze cięła zgnilizna. Ślady pazurów na drzewie.

Kolejny przebłysk. Ktoś wołał o pomoc. Za kimś pobiegł, a może to ktoś za nim? Nie wiedział kiedy, i coś go przewróciło, zaczęło ciągnąć... gdzieś. A potem kolejne wspomnienie, coś się paliło. Przyjemny trzask ogniska, czyjś śmiech. Pieczenie kiełbasek... To było tutaj? Nieśmiało podszedł bliżej, by się przyjrzeć opuszczonemu obozowisku. Zauważył wyblakłe opakowanie po cukierkach. Przykucnął przy nim, przyglądając się papierkowi. Były takie dobre...

"Chwila, to moje!", pomyślał. Pamiętał, że mimo jakiejś tam deklaracji, wybrał się z bratem na biwakowanie, które skończyło się bardzo szybko. Te ślady pazurów na drzewie przypominały mu coś.

– Wendigo. – szepnął.

Po chwili przypomniał sobie, że tamten mężczyzna powiedział to samo. Wendigo. Co to było? Dean nie do końca rozumiał znaczenie tego słowa, ale wiedział, że miało związek ze śladami na drzewach.

Musiało być tutaj bardzo niebezpiecznie. Dean stwierdził, że lepiej byłoby opuścić to miejsce - jedyne, co miał, to mgliste wspomnienie pobytu w tym miejscu, niewiele znaczący papierek i przeczucie, że coś tutaj było - i to mu się bardzo nie podobało. Odszedł stamtąd, nie oglądając się za siebie.

Wiatr szeleścił liśćmi, zaś na mech opadły dwa czarnokremowe pióra, gdy Dean, zauważywszy coś w rodzaju dziury w "dachu" tworzonym przez korony drzew, rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Uznał, że wypadałoby zatrzymać się gdzieś, opracować plan działania. Latanie w nieskończoność nie było najlepszym pomysłem, bynajmniej skutecznym.

Chciał pozbierać do kupy skrawki wspomnień, tych sprzed Szkoły. Odzyskać chwile szczęścia i smutku, bo na pewno i takie się zdarzały, jeśli miałby się kierować tym, co mu pozostało. Tak właściwie, to gdzie był teraz? Nie zapytał o to nikogo, a Max na pewno by coś wiedziała. Mógł pomyśleć o tym wcześniej, cóż. Teraz był zdany na siebie, ale miał to przeczucie, że to nie był taki pierwszy przypadek w jego życiu.
Dean uznał, że będzie leciał przed siebie - dopóki nie zobaczy jakiegoś miasteczka. Wtedy wyląduje, nie chcąc wzbudzić sensacji swoją osobą, a tym bardziej skrzydłami. Zatrzyma się w jakimś motelu, coś zje, poszuka informacji. Zaburczało mu w brzuchu, jednak nie chciał robić postoju, bo dopiero co ruszył.

Dopiero? Właśnie przelatywał nad ogromnym jeziorem. Widok z lotu ptaka zapierał dech w piersi - na twarzy Deana zagościł piękny, szeroki uśmiech. Zniżył swój lot - i miał wtedy gdzieś, że ktoś mógłby go zobaczyć. Frunął dwa metry nad taflą wody, wyciągał w jej stronę swoje ręce, szczęśliwy niczym dziecko.

Zwrócono mu wolność, na nowo odkrywał piękno świata, o którym zapomniał.

Wzniósł się ponownie. Jego oczom ukazał się brzeg jeziora, i las, który musiał się kończyć prawdopodobnie kilometr dalej. Mógł dostrzec niewyraźne zabudowania - jakieś małe miasteczko. Bardzo dobrze, pomyślał Dean. Postanowił wylądować w lesie, oczywiście z nadzieją że nie natknie się na tego wendigo, czy może kolejnego mężczyznę ze strzelbą. Chociaż, lepsze to, niż zostać złapanym przez Likwidatorów.

Wypatrzył pomost, na którym stał jakiś mężczyzna. Był sam, miał brązowe, dłuższe włosy, przynajmniej tyle mógł powiedzieć w tamtej chwili Dean. Nie wyglądał, jakby miał zamiar pływać. Ubrany był w jasne dżinsy i ciemną kurtkę. I patrzył w jego stronę.
– Szlag. - wyrwało się Deanowi, kiedy tylko zrozumiał, że został zauważony. Poczuł ścisk w żołądku, serce podeszło mu do gardła.

Jasna cholera, błagam, nie. Byle nie to.
Z doświadczenia wiedział już, że nie zostanie najmilej przywitany przez ludzi, którzy zobaczą jego skrzydła. Musiał uciekać, i to prędko - ale gdzie? Zbliżał się do pomostu, a po chwili zostawił go za sobą. Odbił w prawo, z nadzieją, że nieznajomy daruje sobie poszukiwań skrzydlatego obiektu badawczego Szkoły. Nie oglądał się za siebie, nie było na to czasu. Ukryć się, prędko.

I nie wiedział, że ten mężczyzna z pomostu właśnie biegł w stronę samochodu, by wyciągnąć z niego plecak, a w nim broń.
Dean zaczął szybować nad koronami iglastych drzew. Szukał dogodnego miejsca do lądowania, by w miarę możliwości nie obtłuc się niczym ulęgałka. Mimo raczej wczesnej pory, zdążył się najeść tyle strachu, że starczyło mu na resztę tygodnia, a co dopiero dnia.

Właśnie - jaki był dzień? Pora roku? Chyba późna wiosna, może wczesne lato?

Podchodził do lądowania, niedaleko miał gęstsze zarośla. Miał nadzieję ukryć się w nich. Zniżał powoli swój lot, delikatnie, szło mu wyśmienicie...

Huk wystrzału i ból promieniujący z prawego skrzydła, który wydusił z Deana wrzask. Gwałtownemu zderzeniu z ziemią towarzyszył głuchy łomot i kolejna dawka bólu, kiedy tylko zielonooki wylądował na postrzelonym skrzydle. Przed oczami tańczyły mu mroczki. Leżał na ziemi, bezbronny, w szoku i niezdolny do obrony. Czuł łzy, gorące. Ból, niemalże zabójczy.

Niech to minie, błagam.

Wrzasnął po raz kolejny. I nie dbał o to, że strzelec mógł go usłyszeć. Było mu już wszystko jedno. Niech go dobije.

Niech skończy, co zaczął.

Niech przestanie boleć.

Poczuł zimno swojego amuletu i metalowego nieśmiertelnika, mieszające się z kakofonią innych odczuć.

Jasna cholera, Dean. Nie poddawaj się! Do jasnej cholery, nie po to cię wydobywali z tego piekła, żebyś dwa dni później zdechł! Nie masz prawa się poddać! Oni się nie poddali mimo tylu lat, które spędzili... tam! Znajdź brata! Może on nie będzie do ciebie strzelał...

Chwilę później, z ledwością przewrócił się na brzuch. Powoli wstał na nogi, podpierając się wszystkiego, co było w zasięgu jego rąk. Torbę przewiesił przez lewe ramię, prawe skrzydło ciągnęło się po ziemi, wygięte pod nienaturalnym kątem. Pióra w okolicach rany były pozlepiane od krwi.

Po mnie, przemknęło Deanowi przez myśl. Jednak postanowił ukryć się, przeczekać zagrożenie. Nie będzie szukał pomocy, skoro już drugi człowiek na wolności chciał go zabić. Poradzi sobie sam. Powoli ruszył, krzywiąc się z bólu. Dyszał ciężko. Wszystko bolało. Prawy bok, ręka, skrzydło najbardziej. Było mu niedobrze. Ale szedł dalej, choć ciężko było ignorować tak "głośne" protesty.

Nie dostanie mnie żywcem. Nikt.