Disclaimer: This is a translation of joe6991 fic Harry Potter and the Wastelands of Time. The idea is his. All Harry Potter characters/places/items/etc. belong to J.K. Rowling.

Ogłoszenie: Poniższy tekst jest tłumaczeniem opowiadania Harry Potter and the Wastelands of Time autorstwa joe6991. Pomysł i realizacja są jego. Wszystkie postacie/miejsca/przedmioty/itp. związane z uniwersum Harry'ego Potter'a należą do J.K. Rowling.

Za betowanie dziękuje MichiruK.


ROZDZIAŁ 04 – Wojna, lub coś w ten deseń

Strach… jest jutrzejszy. Nikt nie boi się wczoraj.

Renata Adler


Nie za wiele można powiedzieć o goblinach. No może poza tym, że ich naród, rozproszony po wszystkich kontynentach zgromadził więcej złota niż dziesięć największy ludzkich narodów razem wziętych. Magicznych i nie-magicznych zarazem. Nie licząc oczywiście złota przechowywanego w parudziesięciu oddziałach Gringotta rozrzuconych po świecie.

Nie. To złoto nie należało do goblinów – było to złoto czarodziejów. Ale gobliny i tak inkasowały niezłe sumy za zarządzanie systemem bankowym czarodziei. Czy ktoś może jednak przewidzieć czy kiedyś nie obróci się to przeciwko ludziom? Czy gobliny nie zwrócą swoich wzbudzających podziw zabezpieczeń przeciwko czarodziejom i w jednym, doskonałym posunięciu, nie doprowadzą do ruiny świata magicznego? Co powstrzymuje ich od złupienia światowej gospodarki?

Nic.

Widziałem już coś takiego więcej niż raz, kiedy wojna zaczynała być naprawdę gorąca i kiedy okazywało się, że świat czarodziejów, że ludzie z magią, sprowadzili na siebie i resztę ludzkości naprawdę mroczną przyszłość. Gobliny zwrócą się – jak zawsze – w stronę powstania i ichnich własnych interesów.

I kto mógłby ich winić? Kiedy świat rozpada się na kawałki dookoła ciebie, kiedy twoje społeczeństwo rozrywa się na strzępy w wewnętrznych walkach nie zwróciłbyś się w stronę tego co znasz i rozumiesz najlepiej?

A dla goblinów tym czymś było złoto.

Już wkrótce pozbawię ich mojego znacznego udziału i dokonam tego zanim Zakon, a w szczególności ten stary mieszający się we wszystko Dumbledore – on i jego przeklęte dobre intencje – mnie dopadną. Tonks – z tym swoim pięknym sercem – zapewne już poinformowała Zakon, że odszedłem w niewidzialną noc.

Wszedłem do Gringotta, przechodząc przez resztki mojego planu pod tytułem Pęcherz-Buchorożca-Pełen-Paliwa-Prosto-W-Twarz-Śmierciożercy. Z Fleur Delacour na ramieniu i ciepłem jej pocałunku na mym policzku. Doszliśmy do wewnętrznych srebrnych drzwi, które zostały przed nami uchylone przez dwójkę goblinów w czerwono-złotych liberiach banku i weszliśmy do przepastnej, marmurowej sali przed nami.

Było dość wcześnie, ledwo co po dziesiątej, ale biznes już się kręcił kiedy prawie setka goblinów siedziała za wysokimi stołami i obsługiwała swoich klientów, ważąc złoto i drogie kamienie na mosiężnych wagach czy też prowadząc ich poprzez dziesiątki drzwi po obu stronach sali.

- Muszę wracać do pracy 'Arry – powiedziała Fleur i zaczęła wyciągać swoje ramię z mojego. – Moja przerwa skończyła się pięć minut temu.

- Zostań przez chwilę – odparłem, zastanawiając się jak najlepiej zrobić to co muszę zrobić. Miałem dość niewyraźne wspomnienia bycia tu wcześniej, czasami – najczęściej więcej razy, prawdę mówiąc – bez Fleur. Tym razem, w tym Czasie, byłem dużo bardziej bezwstydny w stosunku do moich kobiecych towarzyszek. Być może w końcu się nauczyłem przewidywać jak mało czasu posiadałem, biorąc wszystko pod rozwagę.

I nauczyłem się więcej niż raz, w ciężki sposób, że sama praca, bez rozrywki zmienia Harry'ego w pozbawionego skrupułów drania. Czy to było takie złe, czasami, w moim świecie? Może tak, może nie – najprawdopodobniej gdzieś pomiędzy, w detalach, zaraz obok Diabła i jego świty tańczących demonów.

Która jest godzina? 10:21 i piętnaście sekund. Co się zaraz miało wydarzyć, tak myślę, ale nie umiem sobie przypo-

- Fleur – znajomy głos rozległ się nieopodal. – I Harry…

- Siema Bill – zwróciłem się do Billa Weasley'a, który akurat wyłonił się z jednych z drzwi wychodzących z sali. Czyżby ramię Fleur zacisnęło się na moim? Jej postawa zmieniła się – stała się ostrożna i nieczytelna.

- William – powiedziała chłodno Fleur, unosząc lekko brodę. Spodziewałem się ujrzeć szron osadzający się na ciemnych szatach Billa.

W powietrzu zawisła nienaturalna cisza w czasie, której Bill gapił się nasze złączone ramiona, zanim potrząsnął głową. – Dobrze cię widzieć.

- Tak – odparła Fleur, a ja kiwnąłem głową.

- Z kim jesteś tutaj Harry? – zapytał się Bill rozglądając się dookoła. – Czy mama albo tatą są gdzieś tutaj? Albo Ron i Hermiona? – po czym zniżył głos do szeptu. – Strażnicy z Zakonu?

- Prawdę mówiąc zerwałem z nimi, Bill – odpowiedziałem. – Byłem tutaj sam, dopóki nie wpadłem na zewnątrz na Fleur.

- Naprawdę? Słyszałem o jakimś zamieszaniu, jakieś uszkodzenia związane z zaklęciami, gobliny wysłały mnie bym rzucił okiem-

- Zostałam zaatakowana – przerwała mu Fleur. – Nic wielkieg z czym 'Arry nie mógłby sobie poradzić.

- Zaatakowana! Co się stało?

- Śmierciożerca, podpaliłem go, czułem się z tym dobrze, Aurorzy przejęli sprawę… - zacząłem wyliczać wszystko to co się wydarzyło w ostatnich dziesięciu minutach po kolei unosząc palce mojej wolnej ręki. – A tak – powiedziałem unosząc mój szczęśliwy kciuk na końcu by dopełnić piątkę palców – nikt nie dźgnął mnie w serce. Całkiem niezły dzień.

Bill drapał się w brodę, przenosząc wzrok to na mnie, to na Fleur, to znowu na mnie. – Nie wiem, czy nie powinieneś być ostatnią osobą, która może być sama Harry. Czy Dumbledore wie o tym?

- Teraz – odparłem wzruszając ramionami. – Taa, pewnie już wie. Nie ma wątpliwości że ten cały bajzel już rozpala Kwaterę Główną.

- I on nie jest sam – powiedziała chłodno Fleur, kierując ten chłód na Billa Weasley'a. – 'Arry jest ze mną.

Bill zmarszczył brwi i szyderczy uśmiech przemknął przez jego twarz. – Nie powinnaś być teraz w pracy Fleur? – zawrócił się do niej krzyżując ramiona na klatce piersiowej.

- Po wydarzeniach tego poranka myślę, że mój czas w Gringocie dobiegł końca Williamie – Fleur odpowiedziała i wiedziałem że mówi poważnie pomimo tego, że wyglądała jakby ta myśl dopiero co pojawiła się w jej głowie. – Mój angielski jest już całkiem dobry, nie? Nie ma powodu bym zostawała w Anglii i zajmowała się papierkami.

Twarz Billa poczerwieniała i wzruszył ramionami. – Nie. Nie ma żadnego powodu – odparł, wypluwając każde słowo w jej twarz.

Kolejny z tych ciężkich momentów ciszy zapadł nad nami, a ja stałem tak, uderzając obcasem o marurową posadzkę i uśmiechając się. – Cóż… to jest trochę niezręczne. Być może powinienem już iść i zobaczyć się z którymś z gobl-

- Potowarzyszę ci – przerwała mi Fleur, ciągnąc mnie za ramię i odwracając mnie. – Do widzenia Williamie.

Spojrzałem za siebie, kiedy Fleur ciągnęła mnie w stronę wysokich, marmurowych stołów przy których siedziały gobliny, i ujrzałem czerwoną twarz Billa Weasley'a, który rzucał nam złowrogie spojrzenie po czym udał się w stronę zniszczonych drzwi wejściowych.

- Skończyłam z Billem Weasley'em – powiedziała Fleur i machnęła ręką w powietrzu by to podkreślić. Lekki rumieniec połączony z chłodnym gniewem wykwitł na jej policzkach i spojrzała na mnie z kącika swoich oczu. – Przepraszam 'Arry. To musiało być… niezręczne dla ciebie.

Wzruszyłem ramionami. – Ty i Bill…?

- Między nam kiedyś coś było ale potem on chciał więcej niż byłam gotowa dać w tamtym czasie. Wydarzyło się to parę tygodni temu, a właściwie miesięcy i nie będę patrzyła za siebie.

- Aha. – Czy wiedziałem że Bill się pokaże? Może tak, może nie. Która była godzina? 10:28 i szesnaście sekund. Zapamiętałem to, nie wiem dlaczego, po prostu czułem że powinienem. Czas to czas i całą reszta to te krótkie sekundy pomiędzy chwilami gdzie dzieje się magia. – A więc skończyłaś z Gringottem?

- Myślę że tak – Fleur wyglądała na zadowoloną zmianą tematu. – Po dzisiejszym dniu i tym ataku! Merde, ta wojna jest prawdziwa, nie?

- Bardzo, bardzo prawdziwa – odparłem biorąc głęboki oddech. – Źli ludzie i wszystko wkoło…

Fleur ponownie oblała się rumieńcami, ale tym razem był on cieplejszy, a jej oczy nie były tak twarde jak w stosunku do Billa. – Ale oczywiście nie muszę ci opowiadać o wojnie…

Zaśmiałem się. Moja droga Fleur, prawdziwa wojna musi się dopiero zacząć… i już jestem z dobre pół tuzina kroków za Voldemortem – ale planuje go dogonić. Czasami inni ludzie są w stanie wydobyć z nas to co najlepsze i Fleur właśnie to robiła ze mną. To co musiałem zrobić, to co miałem zrobić było o wiele lepsze, gdyż miałem ją u swego boku.

- Co planujesz skor nie będziesz już tu pracowała? – zapytałem pomimo, że znałem odpowiedź.

- Wrócę do Francji, a z tamą do domu 'Arry. To tam przecież jest serce, nie?

- Oh, na zawsze i na wieki – przytaknąłem po czym uścisnąłem jej dłoń i spojrzałem oczy kiedy podeszliśmy do jednego z goblinów. – Powiedz mi Fleur, jeżeli mógłbym cię wyciągnąć stąd dzisiaj, bez konieczności przepracowania miesiąca wypowiedzenia, chciałabyś tego?

Fleur zmarszczyła brwi i mała, piękna linia uformowała się między jej oczyma kiedy dotarliśmy do kontuaru. – Oui – odpowiedziała. – Tak.

Posłałem jej uśmiechem, po czym odwróciłem się do zaciekawionego goblina, który zapewne rozpoznał moją sławetną bliznę. Nie uśmiechałem się już jednak – miał na sobie maskę gracza.

- Czy mogę pomóc, panie Pot- zaczął goblin, a jego twarz była wykrzywiona w szyderczym uśmieszku.

- Chce się widzieć z dyrektorem – przerwał mu w wesołym tonie. – W sprawach ważkich i wielce lukratywnych.

Goblin poprawił swoją purpurową liberię. – Przykro mi, ale Dyrektor Forst jest niedostępny w tej chwili. Być może jeżeli złoży pan podanie o spotkanie będzie on w stanie spotkać się z panem – tutaj wyszczerzył swoje żółte kły – później w tym roku.

Próbowałem wyglądać podłamanym na duchu, wyglądać jak piętnastolatek, którym byłem. – Jesteś pewien?

Goblin przytaknął szybko, przygotowany by oddalić mnie z kwitkiem. – Jeżeli są jakieś inne sprawy w których mógłbym pomó-

Znów wszedłem kurduplowi w połowę zdania z oczami pełnymi determinacji oraz pewnym i silnym głosem. – Powołuję się na prawo Palaver'a z Naczelnikiem Forstem Nadzorcą, Dyrektorem Oddziału Banku Gringotta w Londynie. Zgodnie z prawami twej rasy, prawami ojców twych ojców goblinie, ja, Harry James Potter powołuje się na Traktat Atlantydy i wszelkie prawa należne czarodziejom z jego tytułu. Uznaję Kieł Ragnaroka niezłamanym!

Pod koniec krzyczałem, a każdy goblin, który mógł mnie słyszeć zaprzestał tego co robił. Kilka z obsługujących ludzi goblinów upuściło monety i drogie kamienie, które sortowało i gapiło się na mnie, sycząc cicho w swoich gardłach. Goblin do którego mówiłem miał oczy wielkości spodków, jego szczęka otwierała i zamykała się bez żadnych dźwięków, a jego kły wbiły się wprost w marmurowy kontuar tuż przede mną.

Nie mogłem ich winić. Mogłem im tylko współczuć.

Właśnie wypowiedziałem największą tajemnicę goblińskiego prawa, którą te przebiegłe dranie skrywały od ponad trzech tysięcy lat. Nie mógłbym ich bardziej zszokować, chyba, że wypowiedziałbym im wojnę – co w zasadzie zrobiłem.

Merlinie weź to wszystko, w pewnym sensie to właśnie zrobiłem…


Na własne oczy widziałem, jak płonie świat – zastanawiam się ilu jeszcze ludzi to widzi. Ilu widzi jak delikatny jest ten cały bałagan, który zwiemy społeczeństwem… Cholera, porządny podmuch wiatru może zwalić je z nóg – a Voldemort był pieprzonym huraganem, nadciągającym sztormem.

Ja też nim byłem – a ma furia była większa.

Do you think the window burns to light the way back home? A light that warms no matter where we go? What if we were to fall by someone's wicked way…? Still that windows burns, time to slowly turns…

Do diabła, znowu wspominałem.

Zaczynałem czuć, jakby to nigdy nie miało się skończyć – zaczynałem czuć jakby to była norma, kiedy Los blokuje wszelkie wyjścia, a dawno zapomniane legendy zaczynają wygrzebywać się ze swoich płytkich, wodnistych grobów.

Bycie Harrym Potterem oznaczało bycie gotowym na nie spanie w środku nocy. Bycie przygotowanym i gotowym, by uciszyć cienie skradająca się na progu cywilizacji.

I czy to nigdy się nie skończy?

Może tak, może nie – prawdopodobnie gdzieś pomiędzy.

Déjà vu, co nie?


Stałem naprzeciw wielkiego pozłacanego okna na szczycie budynku Gringotta, z którego rozpościerał się widok na Ulicę Pokątną, zatłoczoną przez sprzedawców i kupujących, nieświadomych cienia powoli opadającego na świat. Obok mnie stała Fleur, niepewna, acz chętna zadawać pytania, na które jeszcze nie mogłem udzielić odpowiedzi. Jeszcze nie teraz.

Znalazłem się w pięknie urządzonym gabinecie Naczelnika Gringotta, goblina Forsta Nadzorcy. Goblin, który niespełna dziesięć minut temu próbował mnie spławić, przeprowadził nas przez wiele poziomów banku, by ostatecznie skorzystać z prywatnych schodów i doprowadzić do tego gabinetu. Stało w nim długie, ciężkie, mahoniowe biurko, rzędy drewnianych szafek wypełnionych pergaminami i kanapa obciągnięta ciemną skórą. Bliźniacze kule niebieskawego światła oświetlały gabinet spod sufitu.

The highway's jammed with broken heroes, pomyślałem zupełnie bez powodu. W mojej głowie kotłowało się wiele wspomnień, zarówno starych jak i nowych, i pomimo tego prawie niewyczuwalny zapach Fleur – truskawek i świeżego deszczu – dekoncentrował mnie. Ale w ten dobry sposób, najlepszy sposób.

Drzwi do gabinetu zostały otwarte i wysoki goblin – na oko połowy mojego wzrostu – wpadł do pomieszczenia ubrany w długi czarny garnitur ze srebrnymi wykończeniami i spinkami do mankietów wielkości galeonów. Na głowie miał upudrowaną perukę przypominającą te, jakie noszą mugolscy sędziowie w czasie rozpraw, a w ręku trzymał cienką laskę z ciemnego metalu, którą co parę kroków uderzał o podłogę.

Forst Nadzorca patrzył na mnie z czystą, nieskrywaną nienawiścią.

Za nim weszła świta pięciu goblinów. Czterech z nich dzierżyło miecze, które błyszczały i mieniły się klejnotami niczym miecz Gryffindora. Piąty goblin natomiast niósł przed sobą jedwabną poduszkę, na której spoczywała szklana kula wielkości kafla ze złotym obramowaniem.

Usłyszałem jak Fleur wciąga powietrze ze zdumienia i cofa się w stronę okna, ustawiając się za mną.

— Harry Potter — warknął Forst, zaciskając swoje chude palce na lasce, jakby próbował ją przełamać. — Chłopiec, Który Przeżył we własnej osobie. Od tej chwili, w zgodzie z Prawem Goblinów, które znasz lepiej niż powinieneś, lepiej niż jest dozwolone, i w obecności pięciu wysokich świadków, nakładam na ciebie Zgubę Discordii.

Oho, tym razem wytoczyli potężne działa, pomyślałem, uśmiechając się uprzejmie do naczelnika banku. — Brzmi groźnie — odparłem w ciszy, jaka zapadła po oświadczeniu Forsta. — Ale zanim mnie powiesicie, utopicie i poćwiartujecie, chciałbym przedyskutować z tobą, panie Nadzorco, propozycję pewnego interesu.– Interesu, którego naród goblinów nie powinien ignorować.

— 'Arry? — wyszeptała Fleur, zaciskając rękę na mym ramieniu. — Co chcesz zrobić?

— Żaden człowiek czy goblin nie został skazany na ból pod Discordią w przeciągu ostatnich czterech stuleci, panie Potter — odparł Forst. — Nie rozumie pan powagi sytuacji, w jakiej się znalazł.

Jego zakuci w zbroje koledzy, pewnie dzierżący swoje miecze, przygotowani byli zaatakować mnie, gdybym tylko uczynił krok naprzód lub spróbował wyjąć swoją różdżkę. Jaki jednak miałbym użytek z kawałka drewna? Prawdziwa magia, magia wykraczająca poza słowa starożytnej łaciny, magia, która mogła transcendować sam czas, była w mej garści.

— Z całym szacunkiem, goblinie, to ty i twój rodzaj nie pojmujecie powagi mojej sytuacji — odpowiedziałem, a światło w pokoju zdawało się przygasnąć. Bliźniacze kule niebieskawego światła świeciły tak jak wcześniej, ale ich blask był blady i bezużyteczny. Nawet światło słońca, wpadające przez to wielkie, pozłacane okno, zostało stłamszone, pożarte przez całun ciemności, który sprawił, że moje oczy zamieniły się w dwa jadeitowe punkciki, a cały ten widok roztaczał dookoła mnie atmosferę przeogromnej potęgi.

Czy była to iluzja? Zastraszenie? Może tak, a może nie. Istnieje wiele rodzajów potęgi, a wszystkie wypaczają człowieka.

— 'Arry… — ponownie wyszeptała Fleur.

— Teraz, kiedy w końcu mam twoją niepodzielną uwagę, Forst… — kontynuowałem, kiedy blask światła powrócił do pomieszczenia, a na mej twarzy pojawił się zgadzający się na wszystko uśmiech. — …pragnąłbym ci przypomnieć, że jestem tu pod protekcją Atlantydy i niezłamanego Kła Ragnaroka. Uczyniłeś wszystko zgodnie z prawami twej rasy – jak świadczy o tym ten pluton egzekucyjny – a plugawisz najstarsze tradycje twojego rodzaju?

Oczy Forsta rozszerzały się z każdym słowem, a na wspomnienie Atlantydy i Ragnaroka wzdrygnął się, jakbym go uderzył. Jego postawa zdawała się zwiotczeć, kiedy skończyłem, a laska opadła w jego dłoni, prawie uderzając o podłogę. Goblińscy strażnicy wymienili pomiędzy sobą zdenerwowane i niepewne spojrzenia.

— Czego chcesz, czarodzieju? — zapytał goblin po dłuższej przerwie. — Skąd znasz naszą tajemną wiedzę?

— Czego chcę nie jest tak ważne jak to, co mogę wam dać – zwrócić wam, Forst — odwróciłem się i uśmiechnąłem do Fleur, po czym poprowadziłem nas do skórzanej kanapy stojącej pod oknem. Rozsiadłem się wygodnie z prezencją kogoś, kogo kompletnie nie rusza wyrok śmierci, któremu podlega.

— Mów, Potter! — wysyczał Forst. — Wiesz dostatecznie wiele, by zdawać sobie sprawę, że nie możemy cię puścić… chyba że… chyba że… — Gobliny były brzydkie, ale nie głupie i miałem wrażenie, że Forst zaczynał rozumieć, co mogłem im zaoferować.

— Tak jak powiedziałem wcześniej, mam dla ciebie propozycję – jeśli masz zamiar mnie wysłuchać. — I pomyślawszy chwilę dodałem – I przejść do annałów historii jako goblin, który przywrócił zagubione skarby Atlantydy do waszego jakże wielkiego skarbu.

Trochę wazeliniarstwa czyni cuda – złap więcej goblinów miodem i tak dalej…

— W ciągu wieków niejeden głupi czarodziej podjął się wyprawy ku mitycznej Atlantydzie, panie Potter — powiedział Forst, zasiadając za swoim biurkiem, i zaczął stukać swoimi długimi paznokciami po blacie. Irytowało mnie to i miałem ochotę się wzdrygnąć. — Żaden jej nigdy nie odnalazł – co sprawia, że uważasz, że ona istnieje?

Proste i niewinne pytanie, można by sądzić. Ja tak nie sądziłem. Paskudny grymas zmył mój wcześniejszy sztuczny uśmiech tak szybko i pewnie, że gobliński naczelnik banku odchylił się w swoim fotelu.

— Nie — powiedziałem.

— Nie?

— Jestem tutaj, w twoim domu, pod groźbą bólu i śmierci pomimo tego, że Kieł Ragnaroka chronił każdego ambasadora czarodziejów przez ostatnie trzy tysiące lat właśnie przed takim obrotem spraw. Oczywiście rozumiem, że jestem pierwszym, który domaga się takiej ochrony od prawie trzech mileniów, jednakże ty zapomniałeś o swoich przodkach, Forście Nadzorco.

W tym momencie nie byłem nastolatkiem, nie byłem nawet dorosłym – byłem czymś więcej, czymś innym. Byłem Wojownikiem Czasu, ani starym, ani młodym. Tytuł nadany mi przez złych i mściwych bogów, którzy śmiali się za moimi plecami, kiedy dawali mi moc, by rzucić Czas na kolana. I do diabła z tym wszystkim, ale gobliny wkurzały mnie jak cholera…

Forst ponownie zapadł się w sobie, kiedy skończyłem mówić. Wparował do swojego gabinetu z mieczami i wyrokiem śmierci w ręce, a ja przywołałem go do porządku. Moje wiedza o archaicznym prawie goblinów była równie mglista i rozmazana jak moje wspomnienia przyszłości, jednakże postawiłem stopę na Atlantydzie – na Zagubionej Wyspie, gdzie bogowie i demony stoczyli walkę u kresu pradawnego świata – i strącili utopię ku głębiom niezmierzonym.

W tym pomieszczeniu to ja miałem władzę.

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że krew może odpłynąć z twarzy zimnokrwistego stworzenia, ale jednak – Naczelnik Oddziału Gringotta w Londynie wyglądał nienaturalnie blado.

— Nie ma pan pojęcia, co dzisiaj uczynił. Prawda, panie Potter?

Mam bardzo dobre pojęcie – baby, I've been here before – ale pozwoliłem goblinowi mówić.

—- Prawa, których się nie wymawiało od czasów Wielkiego Kataklizmu… Honor i wiedza goblinów, wszystkie podważone. Zdajesz sobie sprawę z tego, co to może oznaczać dla rasy goblinów, jeżeli twoja wiedza stałaby się publicznie dostępna? Oznaczałoby to wojnę. Wojnę i rebelię, i wszelkiego rodzaju bezwartościowe i pełne strat zniszczenia – i wszystko to z powodu jednego czarodzieja, jednego chłopca, który natknął się na informacje, dla których lepiej by było, gdyby rozwiały je wiatry czasu…

— Przyniosłeś nawet ze sobą Kajdany Lar'a — powiedziałem, wskazując goblina, który trzymał szklaną kulę na jedwabnej poduszce. Były to rozsławione niesłusznie kajdanki – tyle tylko, że trochę bardziej gryzące. Krew goblinów aktywowała je, sprawiała, że sfera stawała się plastyczna, dzięki czemu można ją było nałożyć na ręce skazańca, po czym twardniała i zaczynała pożerać ciało nieszczęśnika. Okrucieństwo nie zna granic, kiedy chodzi o tortury.

— Nie jestem zaskoczony, że wiesz o Kajdanach Lar'a.

Kiwnąłem głową, uznając to za komplement. — Czy roztaczasz opiekę niezłamanego Ragnaroka, Panie Nadzorco? Na mnie i na pannę Fleur Delacour?

Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, ale był to ważny moment w historii relacji goblinów i czarodziejów. Nigdy w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat słowa, które padły dzisiaj, nie zostały wypowiedziane w sercu Londynu. I nawet wtedy, kiedy należały one do wiedzy powszechnej, tak ważkie deklaracje były stosowane nadzwyczaj rzadko…

Jako przedstawiciel i Nadzorca swojego narodu Forst mógł ofiarować mi ochronę – nie mógł mi jej odmówić, gdyż wtedy musiałby zrzec się na moją korzyść swego domu i oddać klucze do Gringotta wraz z wszelakimi skarbami w nim się znajdującymi. Mogłem dokonać zbrodni morderstwa pod jego dachem i nie poniósłbym konsekwencji. Immunitet dyplomatyczny doprowadzony na skraj absurdu był częścią traktatu, który ludzie i gobliny zawarły w czasie, kiedy żadna ze stron nie była w stanie sobie wyobrazić rozpadu ichniego narodu. Tyle tylko, że rozpadły się w tym samym czasie – Atlantyda była spoiwem, które trzymało świat razem i kiedy została stracona…

— Roztaczam — odpowiedział Forst, wypluwając to słowo, jakby było jakąś obrzydliwą klątwą. — Kieł Ragnaroka przechodzi niezłamanym na Harry'ego Jamesa Pottera na ten jeden, jedyny dzień we wnętrzu Oddziału Gringotta w Londynie. Zguba Discordii zostaje odwołana pod egidą Kła. Możecie odejść — powiedział, zwracając się do uzbrojonych strażników, gotowych zaoferować mi naprawdę krótką fryzurę.

Piątka goblinów opuściła gabinet w ciszy, ani na moment jednak nie zdejmując ze mnie oczu. W końcu podwójne drzwi wejściowe zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem. Zwróciłem się ponownie do Forsta, zacierając ręce, gotowy do rozpoczęcia rozmów.

— Jeżeli nie chowasz Korony Gringotta w tym swoim plecaku, panie Potter, a także Pięciu Rubinów Arkadii i Złotego Berła Amun-Ra to sądzę, że to, co właśnie uczyniłem, będzie mnie i cały mój ród kosztowało nasze głowy.

— Nie obawiaj się — odparłem. Miał oczywiście rację. Pozostałe gobliny zabiją go za uhonorowanie zaginionej wiedzy Atlantydy, narodu i utopijnego miasta, którego istnienie przez tysiąclecia usiłowali ukryć przed ludźmi i przekonać ich, że to mit i bajka. Forst był skazańcem, jeśli blefowałem o zaginionych skarbach. Na szczęście dla niego, byłem prawdomówny i słowny. — Porzucimy formalności i przejdziemy do interesów?

— Zaprawdę – roztaczając opiekę Kła, mam prawo zażądać, byś wytłumaczył swoją obecność w mym domu, czarodzieju, czyż nie tak?

Przytaknąłem. — Tak, oczywiście, że tak. Jestem tutaj, gdyż planuję ekspedycję, by odzyskać skarby zaginionej Atlantydy – przysięgam poprzez krew i poprzez magię, na imię mego ojca, że to jest cel mej wizyty.

— I czemuż to poszukujesz pomocy goblinów? — Oczy Forsta zwęziły się. — Potrzebujesz pieniędzy na tę ekspedycję. Chcesz, by Gringott sfinansował ciebie, zwykłego chłopca—

—Nie,mam wystarczająco dużo złota w moim skarbcu, by spokojnie to sfinansować. Po dodaniu fortuny niedawno zmarłego Syriusza Blacka, sądzę, że mój osobisty majątek ustalił się w okolicach czterystu pięćdziesięciu tysięcy galeonów. Niezła sumka, nie za duża, ale dostateczna, by sobie poradzić.

Forst przypatrywał mi się spekulatywnie. Odłożył swoją szpanerską laskę, ale upudrowana peruka pozostała na jego głowie. — To dlaczego tu jesteś? Czy w ogóle poszukujesz pomocy goblinów?

— Zaprawdę, poszukuję – i uważam to za sprawiedliwe, by gobliny odzyskały swoje dawno utracone skarby, jeżeli moja ekspedycja okaże się owocna. — Mogłem wciskać kit najlepszym z nich – zamierzałem orżnąć te parszywe robale przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale w tej chwili mogły mi pomóc. — Kiedy Atlantyda zniknęła, było w niej więcej złota i pradawnych reliktów niż we wszystkich skarbcach Gringotta na całym świecie.

— I co sprawia, że uważa pan, pani Potter, że jest w stanie odzyskać te mityczne skarby? — zapytał Forst, ale zauważyłem, że moje słowa zainteresowały go.

— Mam pewne informacje, pewne… źródła. Czy nie wystarcza fakt, że wiem o Traktacie Atlantydy? O Kle Ragnaroka? Czy to pana nie satysfakcjonuje?

— Informacja to władza – i to, co wiesz, sprawia, że na każdym goblińskim gardle na tym świecie spoczywa sztylet. Nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa poza tymi murami. Zaprawdę uważam, że jeżeli pozwolę ci odejść, będzie to oznaczało moją śmierć i cenę za twoją głowę tak wysoką, że zwróci ona uwagę wszystkich w znanym nam świecie.

Postukałem palcami o siebie i rzuciłem okiem na Fleur. Przesłuchiwała się naszej wymianie zdań z kompletną niewiarą, jakby nie mogła pojąć tego, co właśnie słyszała. Posłałem jej szczery uśmiech, który próbowała odwzajemnić. Dłonie, które złożyła na kolanach, drżały – a jej bluzka wciąż była potargana w miejscach, gdzie upadła na bruk ulicy przed bankiem. Wkrótce będę mógł czynić magię i to naprawić.

— Chyba że mówię prawdę o Atlantydzie, czego nie możesz zignorować, biorąc pod uwagę wiedzę, którą posiadam, co nie, Forst? Nie. Sądzę, że ty i twoi zwierzchnicy dacie mi miesiąc – góra dwa – bym dotrzymał mojej obietnicy zanim rozpoczniecie polowanie na moją głowę.

— Nie bądź taki pewien… — pokręcił głową goblin. — Czego chcesz, Harry Potterze? Za wszystkie bogactwa pradawnego świata, czego żądasz w zamian?

— Czterech rzeczy, właściwie rzecz biorąc – i biorąc pod uwagę, że na przeciwnej im szali stawiam więcej bogactw niż jesteś w stanie sobie wyobrazić, są one bardzo rozsądne i wyważone. Chcę jednej drobnej błyskotki, jednej prostej transakcji, jednej niewielkiej przysługi i jednego nieznacznego świstoklika.

— Jakże rozsądnie i wyważenie — odparł goblin. — Cóż, zobaczymy… błyskotka?

— Mam wszelkie przesłanki, by sądzić, że w tym tu banku, w twym osobistym sejfie, panie Nadzorco, przechowywany jest Pierścień Ukrycia – złota obręcz mogąca ukryć magiczną sygnaturę czarodzieja. Rzadka błyskotka i do tego nieprzypadkowa. I bezużyteczna dla goblinów, ale za to wielce użyteczna dla mnie, by uniknąć Namiaru stosowanego przez Ministerstwo Magii.

Forst ponownie sprawiał wrażenie zaskoczonego – z tego samego powodu, co poprzednim razem, gdyż ukazywałem wiedzę o goblinach i Gringotcie, której nie powinienem posiadać. Której żaden człowiek, magiczny czy nie, nigdy nie powinien posiadać.

Dochodziła 11:00 – negocjacje zawsze zabierały większą część mojego pierwszego dnia. Na szczęście miałem to wszystko rozplanowane, pracując na mych zamglonych wspomnieniach przyszłości i mówiąc oraz zastraszając tak jak sądziłem, że będzie dobrze. Najczęściej nie miałem pojęcia, co siedziało mi w głowie – okazuje się, że były to dość poważne sprawy.

— Błyskotka, zaprawdę — parsknął ironicznie goblin, przywołując na twarz grymas – nie, był to uśmiech goblinów, a to, jak wielu może zaświadczyć, nie było dobrą oznaką. — Potęga pradawnego świata z jednej strony, panie Potter, ale dając panu dostęp do takiego przedmiotu złamałbym z siedem lub osiem współczesnych praw przeciwko nieletniemu czarowaniu. Obecne czasy są dość chaotyczne bez, hmm… denerwowania i skupiania uwagi Ministerstwa na nas.

Mogłem nad tym popracować. — Oczywiście pierścień byłby tylko pożyczony do czasu, powiedzmy, moich siedemnastych urodzin za niecały rok. I dodajmy do tego rekompensatę w wysokości, powiedzmy, pięćdziesięciu tysięcy galeonów wypłaconych dzisiaj? Czy rozumiemy się nawzajem, panie Nadzorco?

Oczy goblina zabłysnęły, kiedy zaoferowałem mu pięćdziesiąt tysięcy sztuk złota za jeden pierścień, na którym przez ostatnie wieki osadzał się kurz. Była to pokusa zbyt słodka, by ją odrzucić, a do tego dodawała prawdziwości moim zapewnieniom o ekspedycji oraz odbudowywała zaufanie, które zostało zniszczone, kiedy te kurduple skazały mnie na śmierć dziesięć minut temu.

— Wiesz o tym, tak? Że Pierścień Ukrycia został wykonany przez Atlantów… oczywiście, że wiesz.

Przytaknąłem, nie było sensu zaprzeczać. — Wiem o wielu różnych sprawach – zadziwia to moich przyjaciół, zaskakuje wrogów i raduje małe skrzaty domowe. Grawer na tym pierścieniu, symbol nieskończoności – magia stara i mądra wyrzeźbiła ten pierścień trzy i pół tysiąca lat temu. O ho ho, jak ten czas płynie…

Nie mogłem pozwolić, by ta kreatura domyśliła się, jak ważny ten pierścień był dla moich planów – sam nie wiedziałem, jak bardzo był ważny, ale miałem przeczucie, że bez tego pierścienia wkrótce Obudzę Się ponownie na Privet Drive. Miał jeszcze jedną funkcję poza skrywaniem czyjejś magicznej sygnatury.

Pierścień jest Kluczem do Przeszłości, pomyślałem i musiałem zamaskować grymas, kiedy ból niczym imadło zacisnął się na moich oczach. Bolało jak diabli i dlatego zaprzestałem myślenia o tym.

— Sądzę, że przynajmniej w tym się rozumiemy, panie Potter. Każę wyjąć Pierścień ze skarbca – proszę wziąć pod uwagę fakt, że może to trochę zająć – jakieś pół godziny – zanim przybędzie.

— To dobrze. Więcej czasu, by przedyskutować inne ważne sprawy — odparłem z uśmiechem na ustach.

Forst wyciągnął czarne pióro z zasobnika na swoim biurku i nakreślił krótką notatką na kawałku drogiego pergaminu. Kiedy wyschła, położył ją na małej tacy na biurku, gdzie kartka papieru sama złożyła się w kształt małego ptaka i wyleciała przez otwór nad drzwiami do gabinetu.

— A teraz, jakie inne usługi mogą panu zaoferować gobliny Gringotta na czas pańskiej wyprawy, panie Potter?

— Parę drobnych spraw, kilka drobnostek. Mam już błyskotkę, to teraz czas na transakcję. Dość standardowa, czynicie to często dla tych, którzy udają się do świata Mugoli. Potrzebuję dokumentów – paszportu, mugolskich kont bankowych, międzynarodowego prawa jazdy, aktu urodzenia i tego typu rzeczy na osobę inną niż Harry Potter.

— Fałszywa tożsamość? Prosta sprawa – coś więcej?

— Wymiana waluty. Chciałbym zamienić sto tysięcy galeonów na mugolskie pieniądze różnych walut. Po dwadzieścia pięć tysięcy galeonów w brytyjskich funtach, francuskich frankach, włoskich lirach i amerykańskich dolarach – i włóżcie je do jednej z tych czadowych walizek, z którymi lubicie chodzić.

— 'Arry, oszalałeś? — wyszeptała stanowczo Fleur. — Nie mogę uwierzyć w to, co dziś słyszę…

— Pierścień Ukrycia, pieniądze i dokumenty pozwalające na spokojną podróż po świecie Mugoli… proszę mi wybaczyć, panie Potter, ale wygląda na to, że próbuje pan zniknąć.

— Czy istnieje jakiś lepszy sposób, aby odkryć to, co zaginione niż zgubienie się samemu, panie Nadzorco? Aha, proszę dorzucić sakiewkę z trzystoma galeonami – tak na wszelki wypadek.

Forst przytaknął. — To, czego się pan domaga, Gringott oferuje w swoich normalnych usługach. Domyślam się, że chce pan, by dokonać tego jak najszybciej, tak?

— Jeśli moje lśniące nowością dokumenty mogłyby trafić tutaj wraz z atlantydzkim Pierścieniem, byłoby wspaniale.

— Zaprawdę… — Forst zaczął pisać na kolejnym skrawku pergaminu i wkrótce kolejny ptak origami wyleciał przez otwór nad drzwiami. — Złoto, wliczając w to opłatę za wypożyczenie Pierścienia, zostanie natychmiast wyciągnięte z pańskiego skarbca. To były dwie z pańskich próśb, panie Potter – trzecią była przysługa, a czwartą świstoklik.

— Tak. Przysługa — powiedziałem i popatrzyłem na Fleur. — Panna Delacour jest obecnie zatrudniona w pańskim banku, panie Nadzorco. Z powodu zadeklarowanej przez was neutralności w wojnie świata czarodziejów z Lordem Voldemortem zadanie dokonania audytu skarbców Śmierciożerców przypadło jej—

— 'Arry?

— —i z powodu waszego tchórzostwa dzisiaj rano ktoś zamachnął się na jej życie — Forst syknął. — O, przepraszam. Z powodu waszej dochodowej neutralności. Przysługą, goblinie — prawie warczałem — będzie rozwiązanie z nią umowy o pracę z mocą natychmiastową, bez żadnych klauzul, a ona wyjdzie wraz ze mną, dzisiaj, z waszej dumnej, neutralnej instytucji.

Forst zamrugał ze zdziwieniem w oczach. — Czy tego pani pragnie, panno Delacour? — zapytał Fleur. — Pani praca zawsze była wysoko oceniana, a istnieje wiele możliwości i szans w Gringotcie dla kogoś z takimi talentami. Nieważne czy tutaj, czy w innym kraju—

— Tego pragnę, panie Nadzorco — odparła Fleur, obdarzając mnie spojrzeniem pełnym czystego zachwytu i zdziwienia, kiedy kawałki porannej układanki w końcu ułożyły się w całość.

Sądzę, że poszło mi całkiem nieźle tego ranka – biorąc pod uwagę wszystko inne. Zaschło mi w gardle od ciśnięcia kitu, ale prawie skończyłem.

— Dobrze. A świstoklik, panie Potter?

— Sydney w Australii. Podróż ku Atlantydzie zaczyna się tam…


Jeśli już nic innego nie pozostaje, człowiek musi krzyczeć.

I Czas sprawia że wszystko wraca do źródła… rzuca wszystko w przeszłość. Jak mogę zabić Czas bez zranienia wieczności?

To jednocześnie zabawne i smutne, że świat potrzebuje dzieci, by go uratowały. Coś bardzo złego dzieje się z uniwersum, z losem i podejrzewam, że gdyby nie było jutra, wielu ludziom nawet by to nie przeszkadzało.

Na imię mam Harry Potter i jestem w stanie rzucić Czas na kolana.

I jestem Harry, po prostu Harry.

A lwy to lwy, bohaterowie to bohaterowie… a Bogowie to po prostu Bogowie.


Była 11:47 i trzydzieści trzy sekundy kiedy Fleur i ja w końcu opuściliśmy Gringott i udaliśmy się w stronę Dziurawego Kotła, przedzierając się przez tłum – ulica była o wiele bardziej zatłoczona przed południem. Na szczęście nikt nie zwracał szczególnej uwagi na mnie czy na moją bliznę. Przypatrywałem się jednak każdej twarzy, którą minęliśmy, nie chcąc ryzykować z demonem, który był tak samo sprawny w manipulowaniu czasem jak ja.

W końcu opuściłem ten przeklęty bank.

Merlinie, zajęło to prawie cholerną godzinę by przekonać te parszywe dranie by oddały swój skarb. W każdym razie zadanie zostało wykonane – przejechałem kciukiem po prostej złotej obręczy okalającej mój palec wskazujący i poczułem magię pulsującą przez moje ciało i rozpraszającą moja sygnaturę magiczną co kompletnie eliminowało Namiar Ministerstwa.

Pierścień Ukrycia, relikt dawnej, zagubionej Atlantydy – przynajmniej gobliny tak uważały. Był to znajomy ciężar na moim palcu i pasował jakby został zaprojektowany specjalnie dla mnie tyle lat temu…

W drugiej ręce niosłem zgrabną czarną walizkę z srebrnymi wykończeniami we wnętrzu której znajdowały się wszystkie dokumenty, których będę potrzebował w świecie Mugoli i do tego prawie milion funtów w przeróżnych walutach świata – Brytyjskie, Amerykańskie, Francuskie i Włoskie – i przytwierdzona do moich dżinsów była sakiewka z galeonami. I walizka i sakiewka były większe wewnątrz i na zewnątrz i zaklęte by prawie nic nie ważyć.

- Cóż, to było niespodziewane 'Arry – zwróciła się do mnie Fleur w końcu odnajdując swój głos.

- Je suis plein de surprises, ma chérie – odparłem doskonale i płynnie po francusku. Jestem pełen niespodzianek, skarbie.

Fleur zamurowało i gapiła się na mnie jakby wyrosła mi druga głowa, albo wyjawiłbym większy sekret niż lokalizację Atlantydy. - Tu parles français?Mówisz po francusku?

- Oui, Fleur.

- Effectivement!Naprawdę zadziwiasz.

Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem aż stanęliśmy obok Magicznej Menażerii. - J'ai quelque chose à te demander, Fleur.Muszę cię o coś poprosić Fleur.

- Oui…?

Przeszedłem na angielski – mówienie po francusku odczuwałem tak jak jazdę na rowerze po wielu latach. Nigdy nie zapominasz jak się to robi, ale zawsze istniała szansa, że przelecisz przez kierownicę. To mówiąc, ja nigdy nie miałem nawet trójkołowca. Nie ważne. – Co powiesz na popołudnie zakupów w domu, tam gdzie serce się znajduje? Paryż? Albo Prowansja?

Fleur wyglądała na lekko zbita z tropu. Chwilę się zastanowiła, próbując zrozumieć to co powiedziałem. – 'Arry dzisiaj? Teraz? Ale ten świstoklik jest do Sydney-

- A, tak, to. – Obok mnie stała klatka z ropuchami, które skakały sobie dookoła. Wyciągnąłem świstoklika – zwyczajne pióro orła – którego gobliny zaprogramowały na lot do Sydney i zażądały za niego siedemdziesiąt pięć galeonów i wrzuciłem go do klatki. – Tak po prawdzie mówiąc jest to zwykła zmyłka – gobliny będą mnie śledzić, prawdopodobnie już na mnie czekają w Australii.

Jedna z ropuch wskoczyła na pióro.

- Portus Activus – wyszeptałem, a ta mała ropucha zniknęła i była już w połowie drogi na drugą stronę ziemi i ciepły klimat południowej półkuli. Nie. Właściwie powinno być tam deszczowo w tej chwili. – Muszę pozostać jeden krok przed nimi i jeżeli oznacza to zakupy w towarzystwie pięknej kobiety w malownicze Francuskie popołudnie… cóż?

Fleur uśmiechnęła się. - Etonnant et charmant, Harry Potter. – powiedziała. Zaskakujący i czarujący.

- Jestem stanie się Teleportować międzynarodowo, albo stworzyć świstoklika jeżeli to byś wolała Fleur. Jestem pewien że dzisiejszy dzień owocował w wiele pytań na które chciałabyś usłyszeć odpowiedź – i lubię twoje towarzystwo. Ostatni razy kiedy cię widziałem…

- Tuż po Turnieju – powiedziała sciszonym głosem.

- No… co na to powiesz? Dwójka Czempionów nadrabiających zaległości – chciałbym zobaczyć Francję.

To dziwne, że nie skojarzyłem od razu Turnieju Trójmagicznego – teraz było o wiele więcej przeróżnych wspomnień próbujących ułożyć się w mojej głowie w jakiś w miarę funkcjonalny format. Sprawy inaczej się toczyły, tego byłem pewien i nie miałem pojęcia co to oznacza dla mnie i dla tego całego interesu z podróżowaniem w czasie.

- To co powiedziałeś o Atlantydzie 'Arry, gobliny ci uwierzyły… czy to wszystko prawda? – zapytała się mnie Fleur.

Prawda? Prawda to straszliwa broń – pamiętaj o tym – ludzie mogą kłamać i zabijać dla prawdy. Ahh, czułem się starszy niż byłem. Na wietrze nadciągała przygoda i mogłem ujrzeć wschód słońca w dalekiej przyszłości, która nigdy nie była i która mogła być. Kto ryzykuje, wygrywa, prawda? Kto ryzykuje… będzie dane mu poznać prawdę.

- Peut-être que oui, peut-être que non… - odparłem z prawie niesłyszalnym westchnięciem. Może tak, może nie…

Po tym Fleur podjęła decyzję – czy była słuszna? Ostatnim razem tak, w większej części, tylko czas pokaże czy była słuszna tym razem. – Jeżeli tak się sprawy mają, to chciałabym usłyszeć więcej o tym – odpowiedziała. Niech Bóg błogosławi jej serce.


By zostawić komentarz naciśnij na przycisk Review this Story/Chapter. Napisz komentarz, a potem naciśnij na Submit.