PROLOG

Dom zawalał się w błyskawicznym tempie. Tumany kurzu przysłaniały gwiazdy, zatykały nosy zbierającym się wokół ludziom. Krzyki, wrzaski i płacze wypełniały powietrze, dźgając bezlitośnie ciszę. Cegły spadały na zadbany trawnik, objęty teraz pomarańczowymi płomieniami.

Mężczyzna, kaszląc i prychając, przedzierał się przez korytarz, podpierając o gorące ściany. Stawiał krok za krokiem, zasłaniając twarz obszarpanym rękawem. Zakaszlał ponownie, rozpaczliwie mrugając. Obrazy zerwały się z gwoździ, roztrzaskując o podłogę. Szyby pękały od wysokiej temperatury, wpierw pokrywając się głębokimi rysami.

Przeszedł ponad kupą gruzu, dysząc i wciągając dym do płuc. Słyszał płacz dziecka, lecz uszy zatykała mu płynąca szybko krew i adrenalina. Nieznośny szum obijał się o zakamarki umysłu, nie dając się skoncentrować. Przebył ostatnie metry, odganiając mroczki sprzed oczu.

Wpadł wręcz do małego pokoiku, nie musząc nawet otwierać drzwi. Zwisały one smętnie na jednym zawiasie, potrzaskane do połowy w malutkie drzazgi. Mężczyzna po zerknięciu na leżące bezwładnie ciało kobiety, wziął na mdlejące ręce chłopczyka. Upadł na kolana, przyciskając dziecko do siebie. Jak przez mgłę widział swoją wolną dłoń, przetrząsającą kieszenie. Sufit zaczął się walić. Kawałki tynku już sypały się na głowę, płomienie wdzierały brutalnie przez otwarte wejście.

W końcu palce trafiły na chłód metalu. Jarzące się, migoczące światło padło na srebrzyste zwierze wielkości monety. Mężczyzna wyszeptał krótkie, drżące ze zmęczenia słowo. Świat zawirował milionami barw. Ogień zawył, spopielając każdy napotkany przedmiot w pustym, nie licząc trupa i mebli pokoju. Języki dosięgły rozrzucone, długie włosy o rudej barwie.

A potem ciemność i ból. Pustka i nicość. Cierpienie i śmierć…