Skacze mi Takie-Duże-Coś pod kopułą i wrzeszczy, żeby pisać. Nie wiem, czy ma to jakiś sens, więc wklejam pierwszy rozdział. Czytajcie i dajcie znać: warto to ciągnąć?
Konstruktywna krytyka mile widziana.
Aha. To moje pierwsze Takie-Długie-Coś.
Dedykowane Córce Mojego Ojca.
Rozdział 1
Ron wielokrotnie opowiadał o tych baśniach. Dla małych czarodziejów były tym, czym bajki o Czerwonym Kapturku czy Kopciuszku dla dzieci mugoli. Bawiły i uczyły. I, zdaje się, cementowały rodzinę. Harry z łatwością mógł wyobrazić sobie panią Weasley, zmęczoną po całym dniu użerania się z całą siódemką dzieciaków, wtuloną w ramiona swojego męża. Oczyma wyobraźni widział ułożone u ich stóp potomstwo. Ginny opierającą się o nogi mamy i Rona leżącego gdzieś przy niej. Mało kto wiedział, że w dzieciństwie ta dwójka była nierozłączna nie mniej niż siedzący nieco dalej Fred i George, jak zawsze wygłupiający się. Za nimi Percy, starający się sprawiać wrażenie dorosłego i niezainteresowanego, rozłożony na podłodze Charlie, wpatrujący się w rodziców jak urzeczony i Bill, siedzący po turecku przy fotelu, z lekkim uśmiechem na twarzy. A pośród tego wszystkiego głosy rodziców, wcielające się w bohaterów, rozlewające się po salonie, wnikające w myśli i w żyły, mieszające z krwią magię i miłość. Wszystko, czego kiedykolwiek Weasley'owie mogli potrzebować.
Harry lubił myśleć, że kiedyś i jego rodzice czytali mu baśnie, swojemu małemu synkowi, wtulonemu w ramiona ojca chrzestnego, jednego z najlepszych przyjaciół rodziny, siedzącego gdzieś przy tym drugim. Rodzina… Mama i tata, Syriusz i Remus…
Teraz żyje tylko ten ostatni i z pewnością nienawidzi Harry'ego. Bo czy chciałby tworzyć rodzinę z kimś, kto przyczynił się do śmierci jego najlepszego przyjaciela?
Poczucie winy, wciąż tak samo silne, nigdy nie da mu spokoju, wiedział o tym. I nieobecność Syriusza, powodująca ból gorszy od wszystkiego, co czuł do tej pory. Ale to wszystko było niczym w porównaniu z jego pragnieniem posiadania rodziny. Kogoś do kochania; kogoś, kto pokocha jego. Oczywiście po tym, jak pokona Voldemorta.
Tknięty dziwnym przeczuciem podniósł głowę. O, tak! prychnął w myślach. To by było na tyle, jeśli chodzi o kwestię uczuć w rodzinie. Pomijając nienawiść oczywiście. I odrazę. Wszystko co złe, bo po co się rozdrabniać?
Petunia i Vernon siedzieli na ławce naprzeciwko niego z wzrokiem utkwionym w peron numer siedem. Pewnie pociąg Dudleya się spóźnił – pomyślał Potter, zrywając się i wkładając delikatnie do swojego kufra błyszczący nowością egzemplarz „Baśni Barda Beedle'a". Och, Ron zabiłby go śmiechem, gdyby się dowiedział. Właściwie to wszyscy znajomi by to zrobili, może z wyjątkiem Hermiony, która za to zafundowałaby mu psychoanalizę, co byłoby o wiele gorsze. No, i Neville by się nie odezwał. A Luna… Cóż, to właśnie ona stała na czatach, kiedy wykradał się do księgarni. To wszystko przypominało jakąś akcję dywersyjną – zachichotał w duchu. A potem przypomniał sobie inną akcję, tę, która skończyła się tak wielką tragedią i szarpnął kufer w stronę wujostwa, zdecydowany o tym nie myśleć.
Przygotowany na spojrzenia wuja i ciotki, oba wściekłe i zirytowane oraz pełne odrazy do niego, poczuł się dziwnie, kiedy spostrzegł, że jego obecność nawet nie została zauważona.
Zanim Harry zdążył poczuć choć odrobinę niepokoju, rozległ się łoskot zwiastujący powrót uczniów Smeltinga do domu. Z pociągu wysypał się tłum rozwrzeszczanych nastolatków, potęgując u Pottera ból głowy, który nie znikał ani na chwilę od wydarzeń w Ministerstwie Magii. Harry potarł czoło dłonią, tracąc na moment koncentrację. Kiedy ją odzyskał, musiał bardzo długo mrugać, zanim dotarło do niego, że osoba stojąca obok niego to Dudley. Na pewno nie pomógł w tym pełen nienawiści wzrok państwa Dursleyów, utkwiony, dla odmiany nie w Harrym, a w ich jedynym, ukochanym synu.
Petunia zerwała się gwałtownie i ruszyła szybkim krokiem w stronę wyjścia, jak gdyby uciekała przed czymś. Vernon podniósł się, posapując i dogonił żonę, w czym nie przeszkodziła mu nawet jego waga wieloryba. Mruknął tylko do chłopców coś, co przy odrobinie dobrych chęci mogli uznać za ponaglenie. Jak dla Pottera, była to miła odmiana po zwyczajowych wrzaskach i mógłby być naprawdę wdzięczny, gdyby w tym momencie nie obawiał się o swoje zdrowie psychiczne.
W tym roku Dursleyowie byli dziwniejsi niż kiedykolwiek – pomyślał zielonooki, wsiadając do samochodu. Pytanie tylko, kto bardziej – rodzice Dudleya czy ich syn, z którym Potter wymieniał zdezorientowane spojrzenia.
Cóż, brak zwyczajowego potoku czułości ciotki, skierowanego do jej ukochanego Dudziaczka, zastąpiony koktajlem niechęci przeznaczonym dotychczas Harry'emu mógłby z łatwością zgarnąć główną nagrodę, gdyby nie Wielki De. Otóż Wielki De nie był już wielki, o nie. Było go mniej co najmniej o połowę. I to mniej wyraźnie zmarniało, poszarzało na twarzy, jakby depresyjne, gramoląc się na podium dla dziwaków, spychając z niego swoich rodziców ich brakiem reakcji na wygląd syna.
Całym sobą Harry Potter czuł, że coś jest nie tak, że coś się wydarzy. Zwykle w takich sytuacjach słuchał instynktu, skupiał się i wyciągał różdżkę, gotów osłabić pierwszą falę ataku, jednak teraz atrakcyjniejszym wydał mu się powrót do wcześniejszych rozmyślań. W końcu to jego życie, zawsze działo się w nim coś dziwnego; Dursleyowie to nie Voldemort, raczej nie zamierzają go brutalnie zamordować. Zignorował otaczającą go rzeczywistość, użalając się nad sobą i swoją marną egzystencją, jak wtedy, gdy siedział na peronie. Uczta zaczęła się bladym świtem, dlatego Express z Hogwartu przyjechał wcześniej niż zwykle, co dało Wybrańcowi chwilę dla siebie. Co prawda wcześniej musiał przekonać Weasleyów, że nic mu nie będzie, ale nie było to coś, z czym nie mógł sobie poradzić. Może i pani Weasley była czasem straszniejsza od Voldemorta, jednak jej serce dawało się zmiękczyć odpowiednim wyrazem twarzy. U Toma raczej by to nie przeszło, zaśmiał się w duchu. Zaraz jednak spochmurniał, przypominając sobie, że w końcu będzie musiał znaleźć odpowiedni sposób. Ta przepowiednia…
Jak ja nienawidzę Voldemorta.
I Dumbledore'a.
Samochód zatrzymał się z piskiem opon przed domem numer cztery przy Privet Drive. Ciotka Petunia wysiadła, trzaskając drzwiami.
Jak ja nienawidzę swojego życia.
Wuj z ciotką zatrzymali się przed drzwiami wejściowymi.
- Ma być cisza! Absolutna cisza! Ani słówka, rozumiemy się? Choćby i najcichszego!
Vernon mruknął coś tylko po nosem, widocznie przyzwyczajony do najwyraźniej już nie nowych dziwactw swojej żony.
- Będzie cisza?! Pytam się! – W tym momencie nawet Snape wyglądałby łagodniej i mniej wrogo, doszedł do wniosku Harry. Petunia wyglądała jak niebezpieczne, dzikie zwierzę, ale on miał doświadczenie w takich przypadkach. Nie na darmo był przyjacielem Hermiony Granger. Wiedział, co robić.
Pokiwał potulnie głową, wiedząc, że Dudley za nim robi to samo.
Szczęknął otwierany zamek. Chyba nawet Fred i George nie potrafili by rozproszyć tej paskudnej atmosfery. Nie wiedział czy to wina bluźnierczego zwątpienia w bliźniaków czy powracające ze zdwojoną siłą napięcie, ale jego ciało jakby zapomniało, że dysponuje zręcznością najmłodszego szukającego w stuleciu i wieloletniego worka treningowego bandy własnego kuzyna. Zachwiał się, potknął o próg i runął jak kłoda na podłogę, pociągając za sobą swój kufer. Harry'emu przeszło przez myśl, że walący się budynek spowodowałby mniej hałasu!
Ledwo zdążyła zapaść zagęszczona grozą cisza, kiedy przerwał ją stłumiony, obco brzmiący dźwięk. Petunia zerknęła szybko, niemal niezauważalnie w stronę komórki pod schodami. Zimny dreszcz przebiegł po kręgosłupie Pottera. Wstał błyskawicznie, skupiając uwagę ciotki na sobie.
- Ty! TY! Jak śmiałeś! Miała być CISZA! – ryknęła kobieta.
Snape zawsze powtarzał, że Harry jest idiotą a logika to dla niego pojęcie abstrakcyjne. Najwyraźniej takie rzeczy są dziedziczne.
- Na górę, NATYCHMIAST! Na górę, już was tu nie ma!
- Ale mamo –
- NIE MA WAS TU, POWIEDZIAŁAM! Na górę i nie wychodzić dopóki nie odwołam! Już, ruchy, ruchy!
Z wzrastającym poczuciem oderwania od rzeczywistości, Harry i Dudley wymienili spojrzenia. Wspinali się posłusznie po schodach, ramię w ramię, przy akompaniamencie ogłuszających wrzasków, dopóki ciotka nie przerwała dla zaczerpnięcia oddechu. Ta chwila wystarczyła, by rzucili się zgodnie z powrotem. To Dudley zapytał:
- Co tam jest, mamo? – jego matka zesztywniałą, niemal jak Colin Creevey po zrobieniu zdjęcia bazyliszkowi. Nie uzyskawszy odpowiedzi, Dudley zwrócił się do swojego ojca, podpierającego spokojnie ścianę naprzeciwko.
Harry nie tracił czasu na pogaduszki. Oczywiście mógł to być kot, tak, to na pewno kot, próbował przekonać samego siebie, jednak ręce trzęsły się mu się tak mocno, że miał problem z uchwyceniem klamki.
- Klucz. – warknął do Petunii, tym samym przywracając ją do rzeczywistości.
- Nie! – jej głos ranił w uszy. Harry zastanawiał się, czemu żaden sąsiad nie zadzwonił jeszcze na policję. – Nie! Zostaw to, głupi chłopaku, zostaw!
Wiedział, gdzie trzyma klucze a w tej sytuacji nie zamierzał prosić o pozwolenie. Dudley wciąż pytał, coraz głośniej i głośniej, z większą paniką na twarzy:
- Co tam jest?! Co tam jest?
I Petunia nie przestawała robić hałasu. Nie zagłuszyło to jednak dźwięków dochodzących z komórki. Jej były mieszkaniec zdążył tylko spojrzeć w stronę kuchni, kiedy ciotka, jakby czytając mu w myślach, rzuciła się na niego. Coś ostrego zaczęło rozszarpywać twarz Harry'ego, coś ciepłego spływało mu po policzkach, po szyi, bolało a ona była ciężka, nie mógł utrzymać się na nogach. Jego wrzask dołączył do koncertu w korytarzu. Zniknęły myśli o policji. Jego własna ciotka drapała go po twarzy!
Dudley złapał matkę w pasie, wysyłając Harry'ego po klucz. Petunia zawyła opętańczo.
- NIE!
Szamotała się w ramionach syna jak oszalała. Harry jeszcze nigdy tak się nie bał tego, co go czeka. Przerażenie wypełniało każdą komórkę jego ciała. Co, jeśli nie zdąży? Kuchnia jeszcze nigdy nie była tak daleko.
Ślizgając się na wypastowanej podłodze, szarpnął za uchwyt szuflady, niemal rozsypując jej zawartość.
Kiedyś, jeszcze zanim wujostwo, przerażone możliwością odwiedzin seryjnego mordercy, pozwoliło Harry'emu trzymać kufer w pokoju, dość często włamywał się do komórki po podręczniki. Wiedział więc, czego szuka. Odetchnął z ulgą, gdy jego dłoń zamknęła się na znajomym kształcie pęku kluczy. Zawracając do drzwi sięgnął po najmniejszy ze wszystkich. Którego nie było! Wciskając pęk do kieszeni, zawrócił. Może się odczepił? Na pewno gdzieś tam jest, musi być!
Przerażenie ścinało mu krew w żyłach. Tym razem nie dbał, gdzie ląduje zawartość szuflady. Otwierał jedną za drugą, szuflady, szafki, nawet tę pod zlewem. Z kilku puszek uśmiechały się do niego radośnie niemowlaki, a Harry'emu pękała głowa. Serce biło szybciej i szybciej, mgiełka strachu przysłoniła mu oczy. Wejdzie do tej komórki, postanowił potykając się o wyrzucony z szuflady wałek do ciasta. Wejdzie, przebije się przez te drzwi, choćby gołymi rękami, postanowił.
Niech tylko przestaną się trząść. Co się ze mną dzieje? Dlaczego tak bardzo się boję?
Albo tym krzesłem, które uratowało go od kolejnego bliskiego spotkania z podłogą. Oparł się o nie, próbując odzyskać oddech, uspokoić się.
Ogarnął spojrzeniem całą kuchnię, bałagan, jaki w niej zrobił, ściany i stół.
Dlaczego zawsze się okazuje, że Snape miał racje? Jestem idiotą. Już nigdy, nigdy nie powiem mu, że się myli.
Złapał mały kluczyk, leżący przez cały ten czas spokojnie na samym środku stołu.
Jestem idiotą.
Sytuacja w przedpokoju nie zmieniła się ani na jotę. Wuj, niewzruszony, opierał się o ścianę. Dudley usiłował uniknąć ostrych jak szpony Hardodzioba paznokci swojej matki. Na widok klucza w dłoni Pottera, Petunia podwoiła wysiłki, jednak żelazny uścisk ramion syna nie pozwolił jej się wydostać. Wciąż wrzeszczała opętańczo, w ogłuszającym koncercie w duecie z głosem dobiegającym zza cienkich drzwiczek. A Harry bał się, bał się, bał się. Co się ze mną dzieje?!
Trzęsące się dłonie nie pozwalały mu na otwarcie drzwi, a przecież musiał to zrobić! Próbował, raz, drugi, trzeci, aż w końcu mały przedmiot wymknął się mu, wpadając prosto pod nogi pani Dursley. Z mieszaniną złości i przerażenia, uderzył pięścią tuż obok klamki. Wraz z bólem spłynął na niego spokój.
- Zabierz ją! – krzyknął do kuzyna.
- Zwariowałeś? Zaraz mi się wyrwie!
Harry tylko zaklął. Doprawdy, w poprzednie wakacje nie byłoby to dla ciebie problemem, Wielki De!
Nie było łatwo, ale w końcu, po kilku dość silnych kopniakach wymierzonych przez ciotkę raczej na oślep, zdobył klucz.
- Nie możesz – wyjąkała histerycznie Petunia. – Komórka już nie jest twoja, jest… zajęta! Tak, zajęta! Puść mnie! Zostawcie mnie! Zejdźcie mi wszyscy z oczu!
Zajęty drzwiami Potter zignorował ją. Tym razem nie miał żadnych problemów z zamkiem. Kiedy zapalał światło, Petunia przestała wrzeszczeć. Naciskając klamkę spostrzegł, że ciotka zwiotczała w ramionach syna; jedyną oznakę życia stanowiło przerażenie w jej oczach.
Niczym nie zagłuszany dźwięk był teraz łatwy do zidentyfikowania. Mimo to Harry nie był przygotowany na to, co zobaczył po otwarciu drzwi. Nikt by nie był!
Kiedy podchodził do swojego starego łóżeczka, strach wślizgnął się z powrotem do jego duszy wraz ze spowitą oszołomieniem myślą: To nie może być prawda.
Scena jak z najgorszych koszmarów.
Zanim ohydny smród wygonił go na zewnątrz, Harry Potter spostrzegł maleńką postać omotaną w jakieś brudne szmaty, spośród których wyzierały wytrzeszczone, zapłakane, niebieskie oczy i czerwona od płaczu twarzyczka.
- No i? Co tam jest? – zapytał Dudley.
- Domyśl się? – warknął Harry w jego stronę, biorąc głęboki oddech. Wybuch magii na Privet Drive miałby opłakane skutki, tym bardziej, jeśli pociągnąłby za sobą ofiary. Knot nie posiadałby się z radości, przesłuchując go ponownie.
Nagła cisza przywróciła Potterowi świadomość. Ni to pisk, ni to jęk wydarł się z gardła Dudleya Dursleya.
- Dziecko?
Kuzyn Harry'ego jakby osłabł. Ożywiona nagle Petunia wykorzystała sytuację i wyrwała się, wycofując w stronę Vernona.
- Skąd to dziecko tutaj? –zapytał Zielonooki, zerkając na tobołek. Odpowiedziało mu tylko prychnięcie.
- Dobre pytanie, mamo. Czyje to? – Zero odzewu. – Czyje, pytam?!
Petunia wzdrygnęła się.
- Czyje? Czyje?! Twoje! – zaskrzeczała triumfalnie.
Dudley oparł się o ścianę, nagle blednąc.
- Co ty mówisz?
- Twoje! Jak mogłeś! Ty, nasz ukochany synek! Wiesz, jak się dla ciebie poświęcaliśmy? Miałeś wszystko, wszystko! W niebie nie byłoby ci lepiej! A ty jak nam się poświęcasz?! No, jak?! Sprowadzasz do naszego czystego, porządnego domu jakiegoś brudnego bachora, jakby już nie było nam dość!
Harry, słuchając jej obłąkanego bełkotu tylko jednym uchem, zaczerpnął świeżego powietrza, Ktoś przecież musiał się zająć tym biednym maleństwem. Ciotka zauważyła co zamierza zrobić.
- Zostaw to, bachorze! To nie jest twoja sprawa!
- Och, i mam pozwolić żeby żyło w takich warunkach jak ja? Żebyście się tak samo nad nim znęcali?! Nie ma mowy!
- Nie znęcaliśmy się nad tobą! Poświęciliśmy dla ciebie tyle, powinieneś być wdzięczny, że cię przygarnęliśmy!
- Jasne! Nieważne, ktoś musi się nim zająć.
- Właśnie. – Dudley potarł twarz dłońmi, próbując wziąć się w garść. – Mów, mamo, skąd się tu wzięło? Kiedy? Jak ma na imię? I czemu, do cholery, zamknęliście je w tej pieprzonej komórce?!
- Uważaj na język, młody człowieku!
- Doprawdy… Mów!
Zszokowana niecodziennym zachowaniem syna, Petunia posłuchała go. Harry przystanął.
- Skąd?! Przyniosła ją tu! Jakaś szmata, jakaś kurwa najwyraźniej! W lutym, zimno było. A ta tak cienko ubrana była! Z kim ty się zadajesz, Dudley?! Nawet imię miała takie paskudne, pospolite! Kto nazywa dzieci po dniach tygodnia? Ale wywaliłam ją, nie bój się, syneczku. Tylko bachora nam wcisnąć zdołała. On się nie nazywa! Nie istnieje, nie martw się. Sąsiedzi nic nie wiedzą. Starałam się, kochanie! Jakby to coś w ogóle nie istniało! I, wiesz, możemy tak zrobić! – Jej twarz przybrała natchniony wyraz. - Możemy! Zostawimy to tam! I to dziwadło też zamkniemy i będzie jak kiedyś, jak dawniej, syneczku, tak, jak powinno być! Będziemy szczęśliwą rodziną, kochanie, zamknij te drzwi, tam nic nie ma, nic ważnego, zupełnie nic…
Herry'emu jakby odebrało mowę. Ale nie był sam w swoich osądach.
- Ona oszalała. – wyjąkał Dudley w stronę kuzyna. – Tato, weź ją zabierz stąd.
- Nie mów tak, Dudley! Trochę szacunku do matki.
Chłopcy zerknęli na kobietę. Szacunek był ostatnim, co mogłoby przyjść im teraz do głowy. Widok jej wzbudził w nich raczej pragnienie wykonania telefonu do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Kiwała się w przód i w tył, charcząc szczęśliwie i podśpiewując:
- Nic tam nie ma, nic ważnego, nic, zupełnie nic, syneczku, zamknij drzwi, zamknij drzwi, zamknij ich, nie istnieją, niech nie żyją, niech tam gniją…
Harry wzdrygnął się. Ta kobieta była szalona. Dostrzegł to najwyraźniej i jej mąż, bo zbliżył się do niej i otoczył ją ramionami. Nagły opór zdusił kilkoma wyszeptanymi jej do ucha słowami.
Dopiero kiedy ciężkie człapanie Vernona umilkło, kiedy trzasnęły drzwi największej w tym domu sypialni, Dudley zwrócił się do Harry'ego nagle ożywiony.
- Muszę ją znaleźć! Lecę!
- Czekaj!
- Na co?!
- Co z dzieckiem?
- Eee… Zajmij się nim, dobrze?
- Co? Nie! Nie mam o dzieciach zielonego pojęcia! Kogo chcesz szukać?
- Sunday! Harry, to nie potrwa długo, zostań tu! Wrócę, nie zawiadamiaj nikogo, dobrze?
- Dudley, to bez sensu! To dziecko potrzebuje fachowej opieki! Skoro jest tu od lutego, cud, że jeszcze żyje!
- Poradzisz sobie. Cholera, człowieku, proszę cię!
- No… Dobrze. Ale wracaj szybko.
Harry pokręcił głową, dochodząc do wniosku, że właśnie podjął najgłupszą decyzję w całym swoim życiu. Wejściowe drzwi trzasnęły, oznajmiając mu, że został sam na sam ze swoim problemem – zaniedbanym, bezimiennym dzieckiem.
Gryfoni! – prychnąłby pogardliwie Snape, gdyby tu był. A Harry by się z nim zgodził.
cd(może)n.
To jak, kontynuować?